czwartek, 25 listopada 2010

Jane Campion "Anioł przy moim stole"

Podobno dwie są rzeczy nieskończone. Wszechświat oraz ludzka ignorancja. W sprawie wszechświata zdania uczonych są podzielone, natomiast objawy ignorancji mam okazję obserwować często. Na przykład Nowa Zelandia. Nie wiedziałem że mieszkają tam jacyś pisarze. Sławni ludzie owszem. Niezbyt wielu wprawdzie, ale i kraj niezbyt gęsto zaludniony. Na myśl przychodzi George Mallory, Jane Campion... i już. Tymczasem włączam film i okazuje się że jest jeszcze Janet Frame, słynna pisarka o której nie miałem pojęcia. Film jest nakręcony na podstawie autobiograficznych tekstów Janet. Dla mnie ciekawy był wątek hiszpański, zaściankowość prowincji, karykaturalne postacie zabobonnych kobiet, wzięte żywcem z Monty Pythona. Niektóre z tych obrazów odnajduję tu do dziś. Nierówne ściany domów, wąskie uliczki, niewielkie bary z wierną klientelą, wino pite ze szklanek, dym cygar. Poza tym, film raczej jest mroczny i przygnębiający. Dla osób z problemami psychicznymi zdecydowanie niewskazany. Janet Frame żyła długo, ale niezbyt szczęśliwie. Tymczasem receptę na szczęście można zawrzeć w jednym zdaniu...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Yukio Mishima "El rumor del oleaje" ("Odgłos fal")

Piękna baśń. Ciekaw byłem tej książki z kilku powodów. Po pierwsze Mishima cieszył się uznaniem Kawabaty a Kawabata to dla mnie numer jeden na liście przebojów wszech czasów. Skoro cieszył się uznaniem mistrza, coś musiało w tym być. Wcześniej czytałem wydany w Polsce zbiór opowiadań "Zimny płomień", z którego spodobało mi się zaledwie jedno czy dwa. Niestety, żadne nie zapadło mi w pamięć i czułem, że coś ciekawego mi umyka. Po drugie dramatyczne zakończenie jego życia nieuchronnie budzi błysk zainteresowania. Co doprowadza człowieka do decyzji wbicia sobie miecza w brzuch i wykonania serii rytualnych cięć, pchnięć ? Skąd czerpie siłę potrzebną do bolesnego samounicestwienia? Nawet jeśli trudno uznać takie postępowanie za rozsądne, to nie sposób przejść nad nim do porządku dziennego. W tekście nie dostrzegłem nastrojów samobójczych. Wprost przeciwnie, znalazłem pochwałę życia, życiowej energii, nieugiętego dążenia do celu. Znalazłem też ducha Kawabaty w malowaniu nastroju, opisach, nawet w sposobie kończenia rozdziałów. Opowiadana historia jest prosta.
Czas: lata 50 XX wieku, współcześnie do wydania powieści.
Miejsce: niewielka wysepka na północy Japonii.
Osoby: Mieszkańcy wyspy wiodący proste, twarde życie. Mężczyźni zajmują się rybołówstwem, kobiety połowem pereł..
W tym małym środowisku wszyscy wszystkich znają i sensacją staje się niespodziewany powrót do domu córki najzamożniejszego sąsiada, pięknej Hatsuo. Mimo krańcowo niesprzyjających okoliczności, rozwija się uczucie miedzy nią i Shinjim, synem ubogiej wdowy. Stopniowo zbliżają się do siebie, pokonując kolejne stopnie w drodze do szczęścia. Po drodze przełamują opór i potępienie ze strony społeczności, przyjaciół i rodzin, intrygi kandydata na męża, gniew porywczego ojca dziewczyny. Przeżywają uczucie tak piękne, jakiego każdy z nas chciałby choć przez moment w życiu doświadczyć. Gdyby zakończenie było niepomyślne, mielibyśmy rodzaj dalekowschodniej tragedii w stylu Romea i Julii. Yukio wybrał inne rozwiązanie, pozwalając przeżyć wraz z bohaterami piękną, bajkową historię w egzotycznej scenerii. Prawdziwa uczta.

sobota, 13 listopada 2010

Isabel Allende "La isla bajo el mar" ("Podmorska wyspa")

Najnowsza książka Isabel Allende.
Pierwsza jaką przeczytałem po hiszpańsku. Pierwsza po 6 czy 8 latach przerwy wywołanej lekkim znudzeniem autorką. Spotkało mnie bardzo pozytywne  zaskoczenie. Książka napisana bogatym, fascynującym językiem. Uwielbiam odkrywać nowe słówka w ich oryginalnym kontekście. Isabel ma dar nazywania rzeczy ich właściwym, nie przybliżonym imieniem. Czyta się świetnie i chwała niech będzie tłumaczowi, który zdoła przełożyć na polski tę barwną, tropikalną gęstwinę hiszpańskiego oryginału. Kolejnym bardzo miłym zaskoczeniem okazała się treść. Allende uważałem za autorkę jednej prawdziwej książki. Dobry debiut, następnie dyskretny romans z komercją, takie miałem skojarzenia. "La isla bajo el mar" ma wszystkie cechy potrzebne bestsellerowi, ale ma też coś więcej. To historia epicka. Historia życia niewolnicy na plantacji trzciny cukrowej we francuskiej części Santo Domingo i następnie w Luizjanie. W tle historyczne wydarzenia: rewolucja francuska, powstania niewolników, ekspansja Stanów Zjednoczonych w Ameryce Północnej. W centrum życie Zarite. Niewyobrażalne dla współczesnego człowieka poniżenie i zależność. Niepojęta w tamtych czasach potrzeba godności. Z obecnej perspektywy los Zarite był straszliwy. Urodziła się, bo matka nie zdołała z sukcesem dokonać aborcji. Poznajemy ją w wieku 8 lat, kiedy zostaje zakupiona przez właściciela plantacji w prezencie dla nowo poślubionej małżonki. W wieku 11 lat zaczyna być przez niego regularnie gwałcona. Rodzi syna, którego jej odbierają zaraz po porodzie. Cudem uchodzi z życiem podczas powstania niewolników, ratując przy okazji swojego pana. Mimo tego, nie spotyka się z wdzięcznością, raczej z obojętnością z jaką traktujemy przedmioty kiedy nie są już potrzebne. Zarite nie poddaje się nigdy. Odnajduje wolność w tańcu, siłę w czystym sumieniu. Uważa że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Inni niewolnicy mają gorzej. Uszła z życiem, nie obdarli jej ze skóry, nie spalili żywcem, nie zginęła z wyczerpania po kilku latach nieludzkiej pracy. Szczęście nie zależy od warunków w jakich żyjemy, zdaje się mówić Zarite. Zależy od tego w jaki sposób wykorzystujemy skrawek wolności, który przypada nam w udziale.Nie zdradzę szczegółów fabuły ani zakończenia. Warto przeczytać od początku do końca.

niedziela, 7 listopada 2010

"Come reza ama" ("Jedz módl się kochaj")

Film na sobotni wieczór. Spokojny, wręcz wyprany z emocji. Nastrojowa muzyka. Piękne zdjęcia. Niepiękna Julia Roberts. Po wyjściu z kina dominującym uczuciem jest chęć odwiedzenia wszystkich tych uroczych zakątków. I wielu innych. Wydaje się, że film powstał na zamówienie podupadających na skutek światowego kryzysu biur podróży, reklamując przez długie 142 minuty walory Włoch, Indii, Indonezji. Jeśli tak, jest to najdłuższa reklama jaką widziałem. Przyznam, że nie rozumiem postawy typu nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Problemy głównej bohaterki są mi obce. Z tym większym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości, że historia oparta jest na faktach. Cóż, każdy jest (ponoć) kowalem swojego losu...
Aha, rola Bardema jak zwykle przepyszna. To taki hiszpański Jack Nicholson, ratuje każdy film. Nie żałuję czasu spędzonego w kinie, jednak trudno jest polecić ten obraz bliźniemu i zachować krystalicznie czyste sumienie.

wtorek, 2 listopada 2010

Ryu Murakami "Dzieci ze schowka"

Murakami. To samo nazwisko, inne imię. Podobnie bogata wyobraźnia, inne efekty jej wybuchów. Ryu Murakami stworzył świat brzydki. Odpychający i obrzydliwy, śmierdzący potem spod pachy, wymiotami pijaka i zgniłym mięsem. Tytułowe dzieci ze schowka, porzucone przez matki i skazane na śmierć w skrytkach na dworcu kolejowym w Jokohamie, odnalezione przypadkiem i odratowane, poszukują tożsamości i bezpieczeństwa. Czy je odnajdują? Chyba tak, na pewno nie tam gdzie szukały. Książka pozostawia wrażenie zmarnowanego tematu, zmarnowanych pomysłów. Haruki napisałby ją lepiej.