wtorek, 22 lutego 2011

Vilaflor - Ifonche (GR 131)

Fragment najdłuższej oznakowanej trasy turystycznej Teneryfy: Camino Natural Anaga - Chasna. Sobotni pogodny dzień. Górskie świeże powietrze Vilaflor. Grupa przyjaciół na szlaku. Błękit Atlantyku w zasięgu ręki. Królicze mięsko z łykiem miejscowego czerwonego wina w Ifonche. Rozmowy, wspólne plany na przyszłość, śmiech. Piękne jest życie, życie jest piękne.

piątek, 11 lutego 2011

Marek Bieńczyk "Tworki (el manicomio)"

Podobno jest to dobra książka. Ma dobre recenzje. Zmęczyła mnie. Może to kwestia tłumaczenia, mam jednak wrażenie, że polski oryginał również musiał być ciężkostrawny. Pokazuje wojnę z innej niż zwykle perspektywy, widzianą oczyma krótkowzrocznego romantyka z płaskostopiem i skłonnością do wyrażania myśli i uczuć przy pomocy częstochowskich rymów. Obraz jest celowo zamazany, opowiadana historia bierze na świadka Historię. Ta druga, pisana dużą literą pojawia się mimochodem, przy okazji. Wypełza zewsząd jak cyklon B. Nie mówi się o niej wprost, raczej czuje duszący ciężar na piersi, zaciśniętą na szyi pętlę. Powieść lepiej się sprawdza jako ćwiczenie stylistyczne niż środek transportu do świata wyobraźni. Po lekturze pozostało wrażenie nieokreślonego niepokoju. Zdecydowanie nieprzyjemne.

wtorek, 8 lutego 2011

Teide w śniegu



Od 2 tygodni mamy zimę. Zima tym różni się od lata że czasem pada deszcz i robi się przyjemnie zielono. Słońce nie pali bez zmiłowania. Może by chciało, lecz litościwe chmury chronią przed jego drapiącymi pazurami. Dobry to czas na górskie wędrówki. Fotkę zrobiłem z Finca de Guergues. Na pierwszym planie zielone stoki kończące się klifem tuż za plecami. Na drugim grzbiet masywu Teno. Na trzecim rozłożysty krater Pico Viejo z kuszącą piersią Teide na lewo, obydwa pokryte śniegiem. Pokryte śniegiem. Soczyste jabłko, prażone migdały, chłodna woda na drugie śniadanie. Na dopełnienie pucharu szczęścia.

niedziela, 6 lutego 2011

Haruki Murakami "1Q84"

Pierwsza część trylogii tylko zaostrzyła mi apetyt na kolejne. Murakami jest absolutnie wierny sobie, rozpoznawalny i... niewystarczająco zaskakujący. Zwłaszcza w porównaniu z tym, do czego zdążył mnie przyzwyczaić. Pozostaje niebezpodstawna nadzieja, że niespodzianki zachował na później. Powieść ma strukturę podwójnej helisy DNA. Dwie równoległe opowieści, zataczające kręgi wokół tej samej historii, połączone w ściśle określonych punktach. Wyobrażam sobie, że punktów tych będzie z czasem przybywać. Jeśli tak, oglądamy DNA w czasie replikacji. Murakami pyta wprost czy sensem życia jest przetrwanie genów. Czy żyjemy tylko po to aby przekazać dalej długie sekwencje zasad? Adenina, tymina, guanina, cytozyna. Uracyl. Z czysto biologicznego punktu widzenia tak właśnie jest. Tak wspaniale rozmnożył się gatunek homo sapiens na planecie Ziemia. Jesteśmy prawie doskonałymi rezerwuarami samopowielającego się kodu genetycznego. Zaczynamy myśleć nawet o jego eksporcie w kosmos, na inne planety. Apetyt na seks jest kluczowy w mechanizmie ekspansji a ilość plemników w porcji nasienia nie jest wyrazem marnotrawstwa lecz niewyobrażalnej woli przetrwania. Przetrwania osobnika, gatunku czy DNA? Pytań jest tym więcej im więcej informacji wypływa z pracowni naukowców. Niektórzy pisarze podejmują te pytania, zadają je na swój sposób. Haruki Murakami jest jednym z nich i robi to w wyjątkowo zręczny, widowiskowy sposób. Chwała mu za to i cześć!

czwartek, 3 lutego 2011

Czy można wyobrazić sobie 10 wymiarów?

Natknąłem się przypadkiem na poniższe proste wyjaśnienia. Atrakcyjnie podane, zapraszają do filozofowania we własnym zakresie...

"También la lluvia" Icíar Bollaín

Film o niezachęcającym tytule,  niereklamowany, schodzący pomału z ekranów w tej części świata a jednak odciskający wyraźny ślad w duszy. Przeplatają się dwie historie. Hiszpańska ekipa kręci w Boliwii za amerykańskie pieniądze film o początkach podboju Nowego Swiata. Widzimy Kolumba obejmującego Santo Domingo we władanie hiszpańskiej korony, bezwzględność konkwistadorów w gromadzeniu złota, bezradność i nędzny los Indian. Na okrutne sceny sprzed 500 lat i beztroskie życie dzisiejszych aktorów nakłada się boliwijska rzeczywistość w jakiej przyszło im pracować. Trafili w sam środek konfliktu miejscowej ludności z rządem o prywatyzację wody w Cochabambie. Statyści jednego dnia grają gnębionych przed wiekami przodków, następnego wychodzą na ulicę aby protestować przeciw drakońskim podwyżkom cen wody.
Filmowcy początkowo nie widzą powodu do angażowania się w wojnę o wodę. Pada zdanie: nie martwmy się o wodę dopóki do picia mamy szampana. Stopniowo zaczynają dostrzegać analogię między wyzyskiem prowadzonym przed wiekami przez konkwistadorów i dzisiejszym kapitalizmem. Uderza rozmowa reżysera z przedstawicielem boliwijskiej władzy:

  - Jak mogą płacić tyle za wodę zarabiając zaledwie 2 dolary dziennie?
 - A to ciekawa zbieżność danych, bo słyszałem że płacicie statystom dokładnie 2 dolary za dzień pracy.
 - Tak, ale mamy ograniczony budżet.
 - Jak wszyscy...

Ekipa filmowa odkrywa, że od 500 lat niewiele się zmieniło. Odcięcie ludzi od wody jest równie skutecznym wyrokiem śmierci jak praktykowane niegdyś spalenie na stosie a głodowe płace mają więcej wspólnego z niewolnictwem niż z najemną pracą.
Krótko mówiąc film ciekawy, wystawia sumienie na emocjonalną chłostę i skłania do refleksji nad niezmiennością mechanizmów rządzących światem. Na plus zapisuję świetną obsadę, raczej nieznaną polskiemu widzowi za wyjątkiem grającego reżysera meksykańskiego aktora Gaela Garcii Bernala oglądanego w takich filmach jak "Babel" czy "Amores perros". Wyszedłem z kina ukontentowany mocą obrazu i jednocześnie po raz kolejny pozbawiony złudzeń co do wolności, równości i braterstwa... Pomimo podjętej próby podania krzepiącego zakończenia.