wtorek, 27 grudnia 2011

Yukio Mishima "Los años verdes" (青の時代; Ai no jidai)

Mała perełka dla zainteresowanych Mishimą. Książka wydana w Japonii w 1950 roku, ale po raz pierwszy przetłumaczona na język europejski i wydana w Hiszpanii w 2009. Czy warto było czekać? Moim zdaniem tak, tym bardziej że wolę wczesnego Mishimę, mniej skomplikowanego, mniej uwikłanego we własne dylematy. Makoto Kawasaki, młody potomek tradycyjnego, szlacheckiego rodu usiłuje odnaleźć miejsce w życiu w pogruchotanych realiach powojennej Japonii. Kieruje się logicznym rozumowaniem, czerpiąc z uporządkowanej niemieckiej myśli filozoficznej, oraz nienawiścią do ojca. Cechuje go całkowity brak empatii. W działaniu posługuje się ludźmi w sposób inteligentny a jedynym wyznacznikiem słuszności jest osiągnięcie celu. Kiedy poznaje kobietę która naprawdę mu się podoba, postanawia zdobyć ją i porzucić dokładnie wtedy, gdy ta zapragnie z nim być. Z niemałym zdumieniem dowiaduje się że dziewczyna jest w pewnym sensie do niego podobna, chce związać się z mężczyzną wyłącznie dla pieniędzy. Makoto pisze plan: zdobyć majątek, zdobyć kobietę, porzucić ją. Zakłada firmę pożyczającą pieniądze na duży procent. Z punktu widzenia ówczesnej obyczajowości prowadzenie agencji towarzyskiej byłoby wyżej cenione w hierarchii społecznej niż lichwa. Ale pecunia non olet. Z biegiem czasu nie jest w stanie zarobić na procent jaki obiecuje wierzycielom, więc oddaje odsetki z pieniędzy pożyczonych od kolejnych klientów. Powstaje klasyczna piramida finansowa. Makoto wie, że system musi upaść ale brnie dalej paląc za sobą kolejne mosty. Tyle w skrócie na temat treści. Historia podstawowa jest bardzo prosta, ale pod nią znajduje się cały ukryty świat idei, wartości, życiowych celów jakie kształtowały się w umyśle Yukio Mishimy w okresie młodości. Mogę się nie zgadzać z jego światopoglądem, ale nie sposób zaprzeczyć że jest niezwykle spójny.
Podobno historia Makoto Kawasaki wydarzyła się naprawdę, co dodaje książce nowych kolorów. Postać Mishimy jest dla mnie intrygującą zagadką. Czytając jego wywody nie sposób się nie zgodzić z ich stalową logiką a mimo to cichy głos w duszy mówi mi że musi tu tkwić duży, zakamuflowany błąd.

środa, 21 grudnia 2011

Tradycja świąteczna, życzenia

Otóż zgodnie z wieloletnią tradycją w okresie świątecznym zawsze coś się w naszym domu psuje. W ubiegłym roku dzień przed Wigilią padła płyta kuchenna. Dwa lata temu 24 grudnia rano bojler. Trzy lata temu tuż po 20 grudnia piekarnik. Cztery lata temu nie pamiętam, ale coś tam nawaliło na pewno. W tym roku jeszcze na sto procent nie wiadomo, ale mam nadzieję że to będzie zmywarka. Bo zmywarka już jest zepsuta i jutro rano mają nam ją zwrócić i zamontować.
A było to tak. Pewnego dnia zatrzymała się w trakcie zmywania. Bez ostrzeżenia. Telefon do serwisu, już na drugi dzień oddzwonił technik, po dwóch kolejnych przyszedł, zdiagnozował problem, skasował 41 euro i poszedł. Mija tydzień. Mijają dwa tygodnie. Nie denerwujemy się wcale, wiadomo że trwać musi. Fachowiec wrócił z nowymi częściami, zamontował. Zmywarka nadal nie działa, ale przy okazji zepsuł się odpływ i podczas zmywania tradycyjnego woda leci do szafki pod zlewem. Naprawiamy. Tym razem technik dzwoni już po 2-3 dniach i ostrzega że przyjdzie z kolegą. Trochę się obawiamy, ale co tu zrobić, chłop porządny bo za drugim razem nie skasował już za nienaprawienie. Przychodzi z kolegą. Załatwili sprawę ekspresowo. Okazuje się że kolega jest z branży transportowej, przyciągnął wózek i zmywarkę zabrali. Kwitu nie zostawili zgodnie z miejscowym obyczajem ale cicho sza, jak kiedyś poprosiłem w sklepie o potwierdzenie w zamian za zepsuty sprzęt to pani najpierw śmiertelnie się obraziła, następnie z politowaniem spojrzała na głupiego obcokrajowca aby w końcu uprzejmie zapytać co ma być napisane. Nauczony doświadczeniem nawet nie pisnąłem o papierku w zamian za grata. Co będzie jak się fachowiec obrazi? Koniec końców zabrali maszynę i zniknęli. Mija tydzień, nawet nie wiadomo kiedy bo ładna pogoda i w ogóle dużo mamy wrażeń. Mija drugi tydzień, przychodzi mi do głowy że mogliby chociaż zadzwonić i powiedzieć na jakim są etapie, czy części dopłynęły z półwyspu czy może nie zmieściły się na statek. W trzecim tygodniu nawet młodszy syn zauważył że w kuchni przybyło pustej przestrzeni. W tej sytuacji podjąłem męską decyzję i dzwonię do serwisu. Okazuje się że usterka naprawiona, właściwie mogliby przywieźć sprzęt i zamontować ale... No właśnie, taka mała niedogodność... Zgubili gdzieś kółko programatora i bez tego kółka to nie bardzo, oczywiście już jest zamówione, szukali, wszędzie szukali, przetrząsnęli wszystko nawet na podłodze, zamówili całkiem nowe kółko i nie trzeba będzie wcale za nie płacić, taka dobra wiadomość. Prawda że dobra? No w sumie dobra mówię, ale tak mniej więcej to kiedy pojawi się kółko (i reszta zmywarki - myślę)? I ile będzie kosztowało (bez kółka)? Już niedługo, pociesza mnie głos w słuchawce. Jak tylko nadejdzie to zaraz już będzie a poza tym kółko na nasz koszt zamówiliśmy, rachunek obejmie zepsute części i tylko jedną godzinę robocizny. Tylko jedną, to prawie nic ale szef kazał jedną to jedną, wyjdzie prawie gratis. Kółko całkiem za darmo będzie i do tego nowe. No tak, nie daję się łatwo zbić z tropu, ale jaki rachunek będzie do zapłacenia?
-180.
Aha, myśle, 180 - już nie jestem ciekaw kiedy ją oddadzą. To ja poczekam mówię łaskawie jakbym miał jakikolwiek wybór, żegnam się chłodno i odkładam słuchawkę. Dwa kolejne tygodnie mijają jak z bicza strzelił. Zmywarka wraca do nas jutro rano. Nie jestem pewien czy to dobrze czy źle. Przyzwyczaiłem się już do obszernego otworu pod blatem kuchennym i teraz nie wiem czy zgodnie z tradycją do soboty zepsuje się coś jeszcze, czy może zmywarka nam zalicza?

Jeśli ktoś wytrwale doczytał do tego momentu, może zechce przyjąć życzenia świąteczne. Wszystko jest w muzyce Omara Sosy (niedawne odkrycie U.), zawarte, zaszyfrowane. Trzeba posłuchać, wsłuchać się, zasłuchać i dowiedzieć co w duszy gra. I tego właśnie Wam w te święta życzę. Abyście odkryli czego naprawdę chcecie i dążyli do tego konsekwentnie.
Oraz sprawnych Artykułów Gospodarstwa Domowego.

niedziela, 18 grudnia 2011

"Seis puntos sobre Emma"

Film kręcony w Santa Cruz, Puerto de la Cruz, Bajamar. Na wyspie. Wystarczający powód żeby go obejrzeć. Ale poza kilkoma znajomymi ulicami i budynkami jest jeszcze treść. Trochę zawikłana. Emma ma 29 lat. Jest niewidoma. Pracuje w telefonie zaufania i chociaż pomaga innym, nie jest wolna od własnych kłopotów. Zaczyna terapię w grupie niepełnosprawnych. Jest tam dziewczyna na wózku umawiająca się z żigolakiem, chłopak z zespołem Downa próbujący opowiedzieć nieśmieszny dowcip o ślepcach, niesłysząca lesbijka w trakcie wychodzenia z szafy, dziewczyna tak dobrze maskująca swój defekt że nikt się nie orientuje co jej dolega dopóki nie zdecyduje się zdekonspirować. To w dużej mierze film jest o niepełnosprawności, różnych jej wymiarach i przejawach. O tym że niewidomemu niekoniecznie najbardziej przeszkadza brak wzroku a sparaliżowanemu fakt że nie może chodzić. Reżyser wydobył z cienia te prawdy z pewnością także dzięki własnemu doświadczeniu. Dowodził ekipą filmową z inwalidzkiego wózka. Mimo skumulowania wielu trudnych dróg życiowych w jednym filmie, w żadnym momencie nie dominuje uczucie przygnębienia. Wprost przeciwnie, ogląda się dobrze dzięki elementom humoru, zaskakującym zwrotom akcji i uporządkowanej narracji. Uporządkowanej w sześciu tytułowych punktach zaczerpniętych z alfabetu Braille'a. Sześcioma punktami można zapisać każdą literę i w sześciu została opowiedziana historia Emmy. Warto podkreślić, nie głupawa historyjka o grupce normalnych inaczej, lecz barwny obraz zawierający sceny i do śmiechu i do refleksji.

wtorek, 13 grudnia 2011

Russian Red "Timing is Crucial"

Niedawno wyszła druga płyta "Russian Red". Swojsko brzmiący tytuł "Fuerteventura" zachęcił mnie do jej wysłuchania i porównania z poprzednim krążkiem "I Love Your Glasses". Jestem bardzo przyjemnie zaskoczony. Podczas słuchania wyświetlił mi się w głowie obraz dużego kuchennego robota/miksera. Do pojemnika wpadają fragmenty płyt różnych wykonawców. Szefowa kuchni dobiera proporcje, przyprawia własnym głosem, wciska guzik start. Po krótkiej chwili z małej szufladki z boku wyskakuje nowa płyta. Wkładam ją do odtwarzacza i staram się odgadnąć jakie składniki zostały użyte. Słyszę latynoskie rytmy Juliety Venegas, ostry głos Kate Bush wpadający w Katie Melua, gitarę basową Norah Jones, brzmienie The Beatles a nawet ślad Elvisa Presleya. I wiele innych. Najdziwniejsze jest to że wszystko razem  do siebie pasuje. Przyjemnie się słucha w samochodzie. Trudno mi było zdecydować co wkleić poniżej. Ostatecznie zalinkowałem ascetyczne "Timing is Crucial" ze starszej płyty ze względu na dyskretny urok gitarki.





Może jeszcze "Nick Drake" z Fuerteventury"?

niedziela, 11 grudnia 2011

Roman Polański "Un dios salvaje" ("Rzeź")

Dla miłośników teatru telewizji. Najnowszy film Polańskiego spodobał mi się o wiele bardziej niż kilka poprzednich. Areszt domowy dobrze mu zrobił. Polańskiemu.
Przemyślał fabułę, wybrał odpowiednich aktorów, dopracował szczegóły. Wydaje się, że interesuje go szczególnie zwierzę jakie mieszka w człowieku pod cienką warstwą naskórka, kosmetyków i ubrań. Wystarczy niewielkie zachwianie równowagi aby ten zwierz pojawił się na scenie, zaryczał, drapnął pazurem, użarł boleśnie. Obraz kończy się dokładnie w chwili, kiedy następnym logicznym wydarzeniem powinien być rozlew krwi. Ale zanim do tego dojdzie jesteśmy świadkami festiwalu obłudy, snobizmu, politycznej poprawności i ukrytej niczym czarna mamba pod jedwabnym prześcieradłem chęci mordu. Wiemy że tam jest, widzimy jej kształt i oślizłe ruchy. Nie wiadomo tylko kiedy zechce wyskoczyć i kogo pierwszego ukąsi. Przy okazji dostało się też przemysłowi farmaceutycznemu. Czyżby szczepionka na świńską grypę zaszkodziła ostatnio reżyserowi? Wymierzył precyzyjny cios w podejrzany moralnie związek między biznesem i opieką zdrowotną. Mocno i przekonująco zagrane sceny warte są więcej niż cena biletu do kina. Gratuluję Polańskiemu i proszę o jeszcze. Moja babcia powiedziałaby stary ale jary.

wtorek, 6 grudnia 2011

Keigo Higashino "La devoción del sospechoso X". ("Yōgisha X no Kenshin 容疑者Xの献身")

Nie wszystko złoto co się świeci i nie wszystko co się tłumaczy z japońskiego na hiszpański warte jest przeczytania. Niby prawda, ale od czasu do czasu daję się nabrać na skośne oczy na okładce i japońskie nazwisko drukowane wielkimi literami. Tym razem rzecz była o dobrym, szlachetnym wręcz mordercy, jego wyzutej z wszelkich oznak moralności ofierze, genialnych matematykach i przygłupich gliniarzach. Historyjka infantylna, niezbyt wciągająca, napisana dla dorosłych którzy wierzą jeszcze w świętego Mikołaja. Okazuje się zresztą, że autor pisuje również dla dzieci. Sprostuję informacje z Wikipedii. Autor pisuje wyłącznie dla dzieci. Dominujące uczucie po przeczytaniu: zawód.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Patrick Rothfuss "El temor de un hombre sabio ("The Wise Man's Fear")



Druga odsłona historii Kvothe'a. Po przeczytaniu pierwszej w ubiegłym roku nie byłem zachwycony. Do czasu, kiedy zorientowałem się że czekam niecierpliwie na kolejny tom. Rzuciłem się na niego i pochłonąłem te 1200 stron. Fascynujące. Rozpoczynam okres długiego postu bo na tom trzeci przyjdzie pewnie poczekać kolejne 2-3 lata. Nie potrafię zdefiniować w czym tkwi siła tej powieści. Być może chodzi o samą historię, być może o sposób opowiadania a najpewniej o zręczne połączenie obydwu. Patrick Rothfuss stworzył świat zupełnie nowy, jako bazę przyjmując swobodnie wymieszanie współczesnej mentalności i postrzegania średniowiecznych realiów, doprawione zręcznie magicznym sosem. To jednak tylko tło. Najważniejsza jest opowieść: ciekawa, zgrabnie podana, pobudzająca ciekawość do granic wytrzymałości. Spójna i wielowątkowa. Zabawna i poruszająca. Tak plastyczna, że aż pozostawiająca wspomnienie przeżycia, albo co najmniej obejrzenia barwnego filmu. Teraz już nie zadaję sobie pytania czy sięgnę po ostatnią część. Właściwe pytanie brzmi: kiedy to będzie możliwe?

Kvothe jest bohaterem ballad nie tylko na stronach powieści. Jego sława dotarła do youtube a czyny sławią współcześni bardowie.

czwartek, 17 listopada 2011

Yukio Mishima "El sol y el acero" (太陽と鐡 "Taiyō to Tetsu")

Czuję się po tej lekturze przygnębiony. Na 100 stronach formatu kieszonkowego Mishima wyjaśnia motywy swojego samobójstwa. Momentami pokrętnie, posługując się specyficzną orientalną logiką, ale główny nurt argumentacji pozostaje przejrzysty i wiedzie do jednego wniosku. Trudno w to uwierzyć, jeszcze trudniej zaakceptować. Yukio Mishima zabił się z ciekawości. Chciał poznać życie do jego granic. Dotknąć tych granic i przekroczyć je. W tekście posługuje się porównaniem zapożyczonym od któregoś z niemieckich pisarzy: nie można obejrzeć środka jabłka z gniazdem nasiennym patrząc tylko na skórkę. Aby dowiedzieć się prawdy o środku jabłka trzeba je rozciąć nożem. Mishima potraktował to dosłownie i opracował szczegółowy plan, którego realizacja zajęła kilkanaście lat. Poszedł dalej, zaostrzył kryteria. Zgodnie z nimi, to za mało odebrać sobie życie aby dotrzeć do jego najprawdziwszego sedna. Należało najpierw doprowadzić ciało i ducha do perfekcji. Jakiż sens miałoby zabijanie słabego, bladego i chorowitego ciała? To Mishimie nie wystarczyło. Postanowił najpierw wytrenować je, wyrzeźbić mięśnie w siłowni, uzyskać precyzję ruchów treningiem kendo, elegancję ekspresji pracą literacką. Dopiero takie życie, pod każdym względem bliskie doskonałości, zyskiwało odpowiednią wartość. Tylko najcenniejsze życie warte było doświadczenia śmierci samuraja. Tytułowe słońce miało zabrązowić skórę bohatera. Mięśnie winny uzyskać twardość stali. Równą twardości miecza. Oczywiście podczas lektury zadawałem sobie pytanie o zdrowie psychiczne Yukio Mishimy. Granica miedzy zdrowiem a drobnymi nieprawidłowościami u wybitnego pisarza jest cienka jak ostrze katany. Ciekaw jestem o czym myślał po wykonaniu rytualnych pchnięć, zanim głowa potoczyła się po tatami. Nie było już odwrotu. Czy był zadowolony z realizacji dzieła swojego życia i śmierci? Czy dostrzegł środek jabłka? Ciekaw jestem i wiem, że któregoś dnia poznam odpowiedź. Nie czekam na ten dzień. On przyjdzie sam. Do każdego kiedyś przychodzi.

czwartek, 10 listopada 2011

The Gramophone Allstars "He perdido contigo"

Wracamy z U. z Santa Cruz. Najlepsze kasztany są na Plaza España, ale w tym roku jakoś nam się wcześniej nie składało. Ponieważ jednak i kasztany i Fotonoviembre 2011 i wystawa polskiej fotografii surrealistycznej w TEA... Koniec końców wybraliśmy się i właśnie wracamy. Jest godzina 19.57, za oknem ciemno, w samochodzie radiowa trójka cicho gra.
Mówię: to taka Anna Maria Jopek po hiszpańsku.
U.: to samo sobie pomyślałam.
To wszystko wczoraj, a dzisiaj wklejam ten kawałek:

niedziela, 6 listopada 2011

Gigantyczne jakuzzi...

 ...zwiększa aktywność. Zbliża się pomalutku kolejny etap erupcji. Wysoki gejzer pary wodnej ma cieszyć oczy i wzbudzać grozę, kiedy stożek wulkanu zbliży się bardziej do powierzchni wody. Na razie wszystko kotłuje się i bąbelkuje na głębokości 150 - 200 m. Przedwczoraj ziemia zatrzęsła się z mocą 4,4 stopnia Richtera. Wczoraj po raz kolejny ewakuowano mieszkańców Restingi. Na plaży znajdowane są tajemnicze fragmenty skalne pochodzące z głębin Ziemi. Co będzie dalej?



czwartek, 3 listopada 2011

Fado: Ana Laíns w Lagunie (Teatro Leal)



Bardzo sympatyczna dziewczyna. Wyszła nieco niepewna na scenę, początkowo zaśpiewała z wyraźnym napięciem. Po pierwszych brawach rozluźniła się. To niesamowite jaką pogodną ma twarz pomiędzy mrocznymi tematami fado. Chętnie zaśpiewała kilka bisów i nawet wydawało się że wcale nie ma ochoty kończyć. W pewnym momencie zdjęła buty, usiadła na piętach i zaśpiewała wiersz Rubena Darío "A tí". Jedyny utwór po hiszpańsku, być może dlatego utkwił mi w pamięci. Ana bardzo miękko przechodzi z jednaj piosenki do drugiej. Potrafi opowiedzieć dlaczego ta kolejna jest dla niej ważna i zawsze znajduje wiarygodny powód. Jedna jest autorstwa jej ulubionego wykonawcy, inną śpiewała mając piętnaście lat, jeszcze inną napisał jej ulubiony autor. Dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy i okazało się że zarezerwowaliśmy stolik na zbyt wczesną godzinę. Ale nic to. Zwolnił się następny i teraz nie wiem czy dłużej będziemy wspominać koncert czy kolację. Nie dlatego że ten pierwszy był zły. Dlatego że w kuchni również można spotkać artystów.

wtorek, 1 listopada 2011

Khaled Hosseini "Mil soles espléndidos" ("A Thousand Splendid Suns")

Khaled Hosseini mieszka od lat w USA. Wydaje się że codziennie myśli o tym jak pomóc tym Afgańczykom, którzy pozostali w kraju. Po "Chłopcu z latawcem", historii o przyjaźni, zdradzie i wyrzutach sumienia, napisał powieść o codzienności afgańskich kobiet. Dla Europejczyka to świat niezrozumiały. Owszem, słyszeliśmy o burce, ale należy ona z pewnością do pomniejszych problemów. Historia życia Mariam to ciąg poniżeń. Mariam jest bękartem. Słowo, które u nas dawno wyszło z użycia, w jej świecie oznacza że musi wegetować na skraju społeczności. Dosłownie, mieszkając z matką w ziemiance poza granicami miasta Herat. Kiedy matka umiera, zostaje wygnana za mąż. Byle dalej od Herat. Rodzina i znajomi ojca powinni zapomnieć o jej istnieniu. Ma 15 lat, wyjeżdża z mężem do Kabulu. Jej pożycie małżeńskie składa się głównie z nadstawiania drugiego policzka. Kiedy okazje się że  nie może donosić ciąży, niewiele już różni się od worka treningowego. Tymczasem nadchodzą czasy rządów talibów i będzie jeszcze gorzej...
W całej opowieści łapie za serce zdolność człowieka do zachowania godności osobistej mimo najgorszych z możliwych warunków. Autor ma niewątpliwie talent do rozmiękczania najbardziej kamiennych serc i jeśli miałbym skrytykować tę książkę to właśnie ze względu na pewien rodzaj emocjonalnego efekciarstwa. Uważam jednak, że w tym przypadku jest ono całkowicie usprawiedliwione. Khaled Hosseini zręcznie porusza zatwardziałe serce Zachodu, aby zdobyć środki na pomoc dla Wschodu. Kiedy następnym razem zobaczę ciemne oczy za kratkami burki, prawdopodobnie dojrzę w nich niezłomną duszę Mariam.

piątek, 28 października 2011

Ōgai Mori "La bailarina" ("Maihime", 1890)

Uwielbiam takie dobrze napisane starocie. Ōgai Mori pisząc to króciutkie opowiadanie miał zaledwie 28 lat, ale poradził sobie z nim jakby pisał od wieków. Zwięzła forma, bez marnotrawstwa słowa. Treść przywodząca na myśl trochę dziewczynkę z zapałkami, trochę zwiędły listek na falach  oceanu. Ōgai Mori był jednym z pierwszych Japończyków przybyłych do Europy na skutek otwarcia Japonii na świat w 1868 roku. W 1890, kiedy powstało opowiadanie, otwarcie to trwało zaledwie od 22 lat. Próbuję sobie wyobrazić jak reagowali berlińczycy na widok Japończyka na ulicy w roku 1884, kiedy Mori rozpoczął stypendium. Jakie wrażenie wywarła na nim europejska kultura i obyczajowość? Podejrzewam, że był w głębokim szoku i z tego szoku zrodziła się maleńka perełka pod postacią niniejszej książeczki. Z szoku, ale także zapewne z tajemniczego romansu ze złotowłosą, błękitnooką nordycką pięknością. Z ciekawostek od wydawcy: "La bailarina" powstała w tym samym domu w Hongo, w którym następnie Natsume Sōseki napisał "Panicza" oraz "Jestem kotem". Przypadek czy atmosfera miejsca?

niedziela, 23 października 2011

Caldera de Taburiente

Roque de Idafe, zgodnie z wierzeniami dawnych mieszkańców wyspy: święta skała.

Cascada de Colores.
Kamyczek z zielonym tupecikiem na drodze z Campamento do Hoyo Verde
Planowaliśmy  pochodzić w ubiegły weekend po Hierro, ale podmorski wulkan nie pozwolił. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wypad na Palmę.
Udało się wejść do Caldery. Udało się zrobić kilka zdjęć. Udało się wrócić bez kłopotu, czego nie mogą powiedzieć 72 osoby ewakuowane przy pomocy śmigłowca trzy dni później.


Brzegi Caldery jak ściany potężnej katedry. Przy ścieżce spora opuncja oferuje wędrowcom czerwone kolczaste owoce.

Mowa Leonarda Cohena: Premios Príncipe de Asturias 2011

Przegapiłem wystąpienie Leonarda Cohena podczas uroczystości wręczenia nagrody. Na szczęście U. się zorientowała i podesłała mi linka. Cohen nie musi udowadniać swojej wielkości, robi to mimochodem, każdym słowem, każdym gestem. Tym razem opowiada o tym,  jak wiele zawdzięcza Hiszpanii i jest w tym przekonujący. Wydaje się że bez Hiszpanii nie byłoby Leonarda Cohena jakiego znamy. Warto posłuchać. Popatrzeć na Jego przygarbione plecy, lekko drżące dłonie, kapelusz pozostawiony na krześle. Warto spojrzeć na trochę wzruszone, trochę rozbawione i zaskoczone miny słuchaczy i pozwolić się zaczarować.

wtorek, 18 października 2011

Murakami i Nothing Box


Trudno mi było w to początkowo uwierzyć. Murakami w trzecim tomie „1Q84”, na stronie 283 pierwszego wydania,  opisuje zjawisko nothing box. Zjawisko tak  fascynujące, że ochrzciłem bloga jego imieniem. Jeżeli wczoraj uważałem że Murakami Haruki znajduje się tuż tuż  w zasięgu reki, pomyliłem się. On jest we mnie w środku, a przynajmniej jakaś jego wyraźnie odczuwalna część.  Subiektywnie, wiedziałem o tym od dawna. Teraz dysponuję dowodem.

“Desde que se escondía en ese piso, lograba que su mente se quedara en blanco. Podía vaciarla a su antojo, en particular cuando contemplaba el parque desde el balcón. Sus ojos vigilaban diligentemente el parque. Sobre todo el tobogán. Pero no pensaba en nada. Aunque no, seguro que su mente sí pensaba en algo, pero sus pensamientos siempre estaban latentes. Ella desconocía qué era lo que su mente pensaba. Sin embargo, regularmente se manifestaba. Del mismo modo que las tortugas marinas o los delfines salen a la superficie para respirar. En estos momentos descubría lo que había estado pensando hasta entonces. Al rato, su mente se llenaba los pulmones de oxígeno nuevo y volvía a sumergirse. Desaparecía de su vista. Y Aomame ya no pensaba en nada. Convertida en un dispositivo de vigilancia envuelto por un blando capullo, dirigía su mirada absorta hacia el tobogán.”
Tłumaczenie z japońskiego na hiszpański: Gabriel Álvarez Martínez. Wydawnictwo Tusquets Editores, 2011


„Odkąd ukrywała się w tym mieszkaniu, potrafiła oczyścić umysł z myśli. Mogła opróżnić go na zawołanie, zwłaszcza kiedy z balkonu obserwowała park. Jej oczy starannie śledziły ten park. Przede wszystkim zjeżdżalnię. Ale nie myślała o niczym. Chociaż nie, na pewno jej umysł o czymś myślał, lecz jego myśli były zawsze niewidoczne. Nie wiedziała o czym myślał jej umysł, jednak regularnie pozwalał jej to zobaczyć. W ten sam sposób w jaki morskie żółwie czy delfiny wynurzają się na powierzchnię i oddychają. W tych momentach odkrywała o czym właśnie myślała do tej pory. Po chwili, jej umysł wypełniał płuca świeżym tlenem i ponownie się zanurzał. Znikał z jej pola widzenia. Wtedy Aomame o niczym już nie myślała. Zamieniona w owinięte miękkim kokonem  urządzenie monitorujące,  zwracała zamyślony wzrok w kierunku zjeżdżalni.”
Tłumaczenie z hiszpańskiego: m.

czwartek, 13 października 2011

Zielona plama...

...pojawiła się w okolicy podwodnej erupcji. Jutro plamą zajmie się specjalistyczny statek z dzielnymi naukowcami na pokładzie. Może dowiemy się dlaczego jest zielona i w ogóle dlaczego jest. I co to oznacza.
Tymczasem NASA zdążyła zrobić już tę śliczną fotkę z niepokojącą plamą.

środa, 12 października 2011

Czerwony alert na Hierro

Czerwony alert obowiązuje od wczoraj w miejscowości Restinga na południu wyspy. Wszyscy mieszkańcy zostali ewakuowani do el Pinar i do stolicy wyspy Valverde. Dzisiaj potwierdzono dwa nowe punkty erupcji, na głebokości 750 i 500 m. poniżej poziomu morza, w odległości odpowiednio 3,7 i 1,8 km od wybrzeża. Na powierzchni widać podobno wydobywające się gazy i martwe ryby, wyczuwalny jest zapach siarki. Sytuacja skomplikuje się tym bardziej im bliżej brzegu nastąpi kolejna erupcja. Na lądzie dochodzi do kolejnych wstrząsów. Na morzu obowiązuje zakaz żeglugi i nurkowania. Oficjalnie odwołano Open Foto Sub Isla De El Hierro.  Władze i geolodzy uspokajają, my śledzimy wydarzenia z zapartym tchem.


poniedziałek, 10 października 2011

Luisa Sobral "Xico"



Od soboty chodzi za mną ten kawałek.
Podobnie jak cała płyta.
o Xico, ooo Xico!

Erupcja

Tak, dzisiaj rano zaczęła się najprawdziwsza podmorska erupcja wulkaniczna na głębokości 1200-2000m w odległości 7 km od południowego krańca Hierro. Jak podają geolodzy a za nimi prasa, nie wiadomo na razie czy z dna morskiego wydobywa się magma czy tylko gazy. Wiadomo że erupcja ma miejsce w szczelinie powstałej na skutek sobotniego trzęsienia ziemi o sile 4,3 stopnia w skali Richtera. Na bieżąco śledzimy doniesienia mediów z ciekawością czekając na kolejne wydarzenia. Czy ciąg dalszy nastąpi?

niedziela, 9 października 2011

Wojciech Kuczok "Gnój", "Senność"

 Tak się złożyło że obydwie książki przeczytałem jedna po drugiej. "Gnój" zrobił wrażenie. Pamiętam z dzieciństwa kamienice jak ta z okładki obok. Odpadające tynki. Tuż za bramą smród wymiocin i moczu. Na schodach ten który nigdy nie trzeźwieje zastygł w akrobatycznej pozycji. W mieszkaniach symultaniczne bicie żon. Krzyczą głośno prowokując przekleństwa zaprutych małżonków. Sześciolatki palą na podwórku za śmietnikiem. Dwunastolatki wyciągają zębami plastikowy korek z trzeciego jabola. Piętnastolatki poszły dać komuś po mordzie. Kuczok ma dar obserwacji i narracji. Dom o którym pisze jest bardziej autentyczny niż zmyślony. Historia opowiedziana z perspektywy dziecka ze strasznej przemienia się we wstrząsającą. Widowiskowe, surrealistyczne zakończenie dopełnia dzieła jak dobrze dobrana przyprawa. Po takim pierwszym daniu, drugie ("Senność") jest zaledwie odgrzewanym mielonym kotletem. Przypomniała mi się myśl przewodnia z "1Q84": są pisarze którzy mają coś do opowiedzenia ale nie potrafią tego opisać i są tacy, którzy potrafią pisać ale nie wiedzą o czym. Kuczok według mnie należy do drugiej grupy. Ciekawy i odważny język, zabawa słowem, trafne neologizmy. Niestety, w "Senności" nie znalazłem żadnego interesującego nowego pomysłu. Znalazłem gnojem przybraną kalkę. Ten sam wrażliwy młodzieniec zawodzi oczekiwania brutalnego ojca. Rodzice się nienawidzą. Duszna atmosfera. Młodzieńcy w obu książkach mają podobną pracę w suterenie i przyglądają się z oddaniem przechodzącym na wysokości ich oczu nogom. Och, przepraszam! Ten z "Senności" oprócz nóg ogląda również cipki. Cóż za frapujące rozwinięcie tematu. Zawiódł mnie pan, panie Kuczok. Tak ładnie pan pisze, tak dokładnie o niczym. Miał pan rację, że dla pisarza pisanie o pisarzu nie mającym pomysłu na pisanie jest pomysłem skazanym na klęskę. Dlaczego nie posłuchał pan własnej rady? Ma pan talent, ale na razie brakuje panu pomysłów. Proszę odpocząć jeśli jest pan zmęczony albo zająć się czymś jeśli czuje się pan znudzony. Może wyskoczy pan ze swojej codziennej rutyny, przeżyje coś nowego i zaserwuje jedyny w swoim rodzaju deser, specjalność kuchni?
Z całego serca panu i sobie tego życzę.

ps: najlepsza jest okładka.

piątek, 7 października 2011

Nuevo fraude


 
Mucho cuidado con las compras por Internet. Me lo termina de pasar un íntimo amigo, así que mucho cuidado
¡Mucho ojo con E-Bay!

NUEVO FRAUDE POR E-BAY
Pagué 150,00 euros por un aparato que te hacía crecer el pene inmediatamente...
¡Y los hijos de puta me mandaron una lupa!

¡Ya estais advertidos!

wtorek, 4 października 2011

Abraham Verghese "Hijos del ancho mundo" ("Cutting for Stone")

Nareszcie dopadłem książki od której nie można się oderwać! Autor: Abraham Verghese. Zwróciłem na niego uwagę podczas zwiedzania księgarni. Wolę zwiedzanie księgarń niż muzeów bo można dotykać eksponatów. Początkowo zaciekawiła mnie notka biograficzna. Pochodzenia hinduskiego, wychowany w Etiopii, mieszka w USA. Leczy ludzi, uczy studentów, pisze książki.
Już od pierwszych stron wiedziałem że nie będzie łatwo rozstać się z opowiadaną historią. A rzecz jest o losach bliźniąt urodzonych w szpitalu Missing w Addis Abebie. Matka, zakonnica instrumentariuszka, umiera podczas porodu. Ojciec chirurg, w tym samym dniu znika bez śladu. Chłopców adoptuje para lekarzy z tego samego szpitala, wychowują się na jego terenie. Dorastają połączeni szczególnie mocnymi więzami, które w brutalny sposób zostają przerwane. Obydwaj interesują się medycyną, obydwaj na swój sposób osiągają sukces. Ostatecznie, w dramatycznych okolicznościach jest im dana możliwość pojednania po latach. Nie próbuję tu streścić ponad 550 stron powieści. Wyjątkowo dobrze napisanej powieści. Przy okazji opisywania perypetii życiowych bliźniąt, Verghese z lekkością wprowadza czytelnika w najnowszą historię Etiopii. Majaczy w oddali cesarz Haile Selassie, potomek króla Salomona i królowej Saby, przedstawiciel najstarszej dynastii w historii ludzkości. Etiopia jest ukazana jako kraj o wielowiekowej kulturze, gdzie korzenie chrześcijańskie sięgają czasów apostołów. Kraj wielki i bogaty duchem. Miejsce, które chciałoby się kiedyś odwiedzić, którego smaki i zapachy w jakiś magiczny sposób udało się odczytać z zadrukowanych stron.  Kolejnym bohaterem drugiego planu jest medycyna. Akcja powieści rozciąga się pomiędzy rokiem 1947 i 2008. Skok wiedzy, możliwości diagnostycznych i leczniczych w tym okresie był niewiarygodny i tę rewolucję Verghese uchwycił po mistrzowsku. Jest też wątek polski, a nawet dwa. W latach 70 tych w szpitalu Missing pojawia się polski dyplomata. Sugestywny opis zabiegu operacyjnego jakiemu jest poddawany lepiej przeczytać na siedząco i ze szklanką wody w zasięgu dłoni. Drugi Polak to Ryszard Kapuściński. Autor poświęca mu cały akapit w części poświęconej materiałom źródłowym, podkreślając znaczenie "Cesarza" dla zrozumienia przez niego patologicznych mechanizmów rządów Haile Selassie. Podsumowując, Verghese dostarcza bogatej, dobrze przemyślanej i skonstruowanej historii, którą czyta się jednym tchem. Ciekawe pomysły, niebanalne zakończenie. Ciekaw jestem kolejnych książek.

poniedziałek, 3 października 2011

O wyższości gór

Taka piękna sobota... Wstajemy o szóstej. Noc, ciemno i cicho za oknem. Zbiórka o siódmej tam gdzie zwykle. Krótki postój w cafeterii na stacji benzynowej. Zamawiamy kanapki na wynos, coś do picia. Zostawiamy samochody w Los Silos, taksówki czekają na placu pod kościołem. Jedziemy do Los Erjos. Teraz dopiero przypomina mi się dlaczego wolę góry.
  1. Więcej widać.
  2. Bardzo ładnie pachnie.
  3. Nie ma tłumów.
  4. Można oglądać chmury z góry.
  5. Im wyżej tym ludzie sympatyczniejsi.
  6. Można pogadać ze wszystkimi i z każdym z osobna.
  7. Plecak miło masuje ramiona.
  8. Woda lepiej smakuje.
  9. Jedzenie też lepiej smakuje.
  10. Z plaży nie widać jak tu pięknie.
  11. Stąd widać plaże.
  12. I inne.
Po powrocie kolejny raz dziwię się że... Nadal odkrywamy nowe miejsca na tej malutkiej, przytulnej wysepce.

czwartek, 29 września 2011

Andi Baiz "La cara oculta"

"Hay puertas que nunca deberían abrirse" - są drzwi, których nigdy nie należy otwierać. Takie motto głosi plakat z filmu i trudno o lepsze. Film został zrobiony znakomicie, perfekcyjnie opowiedziana historia. Młody, zdolny dyrygent z Barcelony przyjmuje roczny kontrakt w filharmonii w Bogocie. Jedzie do Kolumbii z dziewczyną, zakochaną ale nie bezkrytyczną. Kiedy ta zaczyna podejrzewać romans lubego z jedną ze skrzypaczek, znika z dnia na dzień pozostawiając pożegnalne nagranie wideo. Chłopak załamuje się, ale dość szybko znajduje śliczną pocieszycielkę, wydobywającą go skutecznie z oparów whisky. Do tej chwili historia banalna, ale upłynęło może 5-6 minut filmu. Dalej wciska w fotel i powoduje totalny zanik poczucia czasu. Zaskakujący obraz, świetna muzyka. Zrobiony oszczędnie ale z wizją. Rewelacyjny. Autorzy nie kryją inspiracji "Dzieckiem Rosemary". Potrafili osiągnąć podobny poziom napięcia opowiadając o wiele prostszą i bardziej wiarygodną historię. Ta wiarygodność i prawdopodobieństwo nadają mocy i nie pozwalają o nim zapomnieć. Dawno już nie widziałem tak pełnego filmu. Oj dawno. Należałaby się przyjrzeć bliżej zdolnemu kolumbijskiemu artyście, potrafiącemu wyprawiać takie cuda z wysokości reżyserskiego stołka.

ps: lepiej nie oglądać zwiastuna...

poniedziałek, 26 września 2011

Wulkan Teneguia na Palmie (erupcja w 1971r.) widziany z wulkanu San Antonio
Nieczęsto pamiętam o tym że Wyspy Kanaryjskie są pochodzenia wulkanicznego. Nie, to nie tak. Pamiętam bo codziennie patrzę na różne wulkany. Niektóre z nich traktuję z większą serdecznością, są moimi ulubieńcami jak na przykład te z Güimar czy Montaña Mostaza. Lubię na nie patrzeć, podziwiać ich piękno, myśleć o tym jak wyglądały ubrane w pióropusze ognia w dniu swoich narodzin. Nieczęsto natomiast pamiętam o tym że być może jeszcze dziś czy jutro, może za 20 lat, będziemy mogli być świadkami prawdziwego wybuchu. Piszę o tym, bo od dwóch dni obowiązje żółty alert na Hierro a prawdopodobieństwo erupcji sięga 20%. Wybuchnie czy nie wbuchnie, my na razie czekamy a na sąsiedniej wyspie ćwiczą realizację planów ewakuacji.   Może będzie tylko ładny spektakl, może wielkie zniszczenia a może na razie rozejdzie się po kościach. Zobaczymy, a tymczasem zamieszczam majowe fotki najmłodszego (jeszcze) hiszpańskiego wulkanu...
...na krawędzi krateru, zaglądając do środka...

piątek, 23 września 2011

Pedro Almodóvar "La piel que habito"



Pedro nie rezygnuje z badania zjawiska transseksualizmu. Tym razem postawił mikroskop pod nieco innym kątem. Pytanie o wpływ płci ciała jakie zostało nam dane na to kim jesteśmy nie straciło na znaczeniu. Dołączył do niego nowe. Co by było gdyby zmienić ją komuś wbrew jego woli? Czy przeciętny chłopak zmieniony w piękną kobietę pozostanie chłopakiem? A może spodoba mu się nowa rola i nowe możliwości związane ze zmianą skóry? Opinię Almodovara na ten temat poznajemy pod koniec filmu. Własną możemy sobie wyrobić wcześniej. Dla mnie ten wątek jest mniej interesujący niż pytanie o granice rozwoju wiedzy. Antonio Banderas jako szalony naukowiec mieszający geny ludzkie ze świńskimi w celu wyhodowania skóry odpornej na poparzenia może budzić zgrozę albo podziw. Najprawdopodobniej mieszankę jednego i drugiego w różnych proporcjach, zależnie od wrażliwości widza. Dziesięć lat temu te problem należałby do gatunku s-f. Dzisiaj widać wyraźnie, że kwestia sprowadza się do przeznaczenia odpowiedniej kwoty na badania i każdy z nas ma szansę zostać kiedyś Robocopem. Na razie możemy liczyć na sztuczny staw kolanowy, rozrusznik serca, implant ślimakowy. Czy istnieje gdzieś granica miedzy tym co jest technicznie możliwe i tym czego robić w żadnym razie nie powinniśmy? Chyba tak, ale ostatnio nie jestem już tego tak bardzo pewien. Być może wystarczy aby tymi granicami były wola i wolność.
Poza tym, Almodovara jak zwykle ogląda się z przyjemnością.

Powakacyjne refleksy II

Często się kiedyś zastanawiałem kto wypełni pustkę po Leninie. Zniknęły pomniki, zniknęły ulice. Pozostały tylko głowy znad pianina w piosence. Wiadomo że pustka długo się nie utrzyma, że musi się wypełnić taką czy inną treścią. Jeździmy sobie zatem po kraju i nagle uświadamiam sobie że pustki już nie ma. Jest nowy potężny patron. Wielki Polak, który zmarł nie tak dawno temu a już zdążył zostać upupiony koncertowo przez wdzięcznych rodaków. Jan Paweł II zasługuje na szacunek i pamięć. Chyba nie znajdzie się nikt kto by zaprzeczył, ale to co zastałem w polskich miastach bliższe jest kpiny niż szacunku. Przy alei Jana Pawła II stoi szpital imienia Jana Pawła II a zaraz za nim szkoła i pomnik. Im większy i szpetniejszy tym lepszy. W każdym mieście ulica, plac, skwer, statua. Niedługo zaczną się kościoły i kaplice. Może już są? Nie podoba mi się ta lekkość i szastanie imieniem papieża. Nie podoba mi się Karol Wojtyła w roli zmiennika Włodzimierza Ilicza Lenina. Obawiam się że spowszednieje tak bardzo, że wszyscy zapomną jakim niezwykłym człowiekiem był.

Seishi Yokomizo "El clan Inugami"

Zabawna książka. Kryminał pół żartem pół serio. Główny bohater, detektyw Kindaichi jest podobny do Sherlocka Holmesa, trochę do porucznika Colombo, może tylko odrobinę sławniejszy i sprawniejszy niż obydwaj razem wzięci. Detektyw pojawia się na scenie w związku z serią okrutnych morderstw w Bardzo Bogatej Rodzinie, liczącej na Bardzo Duży Spadek po szczęśliwym zgonie Patriarchy Rodu.
Niestety, testament został skonstruowany w sposób dziwaczny. Kto zabija i dlaczego? Jaka jest motywacja mordercy, a może morderców? Kto powinien za wszelką cenę przeżyć aby pieniądze nie przepadły? Kindaichi dedukuje z zapałem a czytelnik wraz z nim, ale każdy kolejny krok do rozwiązania tajemnicy okazuje się fałszywy. Konstrukcja książki przypomina bardziej zagadkę logiczną ze zbioru krzyżówek niż kryminalną powieść. Dla mnie główną zaletą było japońskie tło: zwyczaje i mentalność. Jak zwykle różne od europejskich, jak zwykle egzotyczne.

poniedziałek, 5 września 2011

Powakacyjne refleksy

Refleksy, nie refleksje bo coś czasem błysnęło przed oczyma, poraziło, zadziwiło. Na przykład reklamy leków i parafarmaceutyków w Polsce. Jadę sobie radiem a tu w samochodzie diosmina, skurcze, magnez, przepływ krwi, cholesterol, pamięć i koncentracja... Jadę i jadę i z oszołomienia wyjść nie mogę. Może by tak jaką muzykę puścili w końcu? Jak już puszczają to znów reklama i tak w koło Wojtek. Najpierw śmiałem się pod nosem, później głośno ale śmiech zdechł kiedy ujrzałem w różnych domach baterie buteleczek, opakowań, barwnych płynów i tabletek. Ludzie to łykają ?!
Więc podłączam się do trendu i zamieszczam elektryzujący gadżet, rozjaśniający ciemności radosny element.
Każdy może go wzwieść bądź opuścić w dowolnie wybranej chwili: dzielny pstryczek elektryczek!

sobota, 30 lipca 2011

Max Frish "Montauk"

Kiedy czytam Maxa Frisha, mam wrażenie obcowania z kimś kto rozumie z życia więcej niż przeciętny śmiertelnik. Być może tak nie jest, być może Max jest  (był) tylko zręcznym iluzjonistą słowa. Niemniej jednak pamiętam dobrze tę mieszankę podziwu i niedowierzania po przeczytaniu przed laty "Homo Faber". Podobne uczucie powróciło przy kolejnej książce. "Montauk" to historia jednego dnia i jednego życia. Autor opisuje dzień w którym rozstaje się ze swoją... no właśnie z kim? Z partnerką, kochanką, prawie żoną, kolejną kobietą swojego życia? Wydaje się że wszystkiego po trochu. Zapewne istnieje słowo precyzyjnie opisujące ich relację, ale jakoś nie przychodzi mi ono do głowy. Max ma 63 lata a Lynn 31, tyle samo ile córka Maxa. Postanowili się spędzić ze sobą ostatni dzień, w którym Max przypomina sobie najważniejsze sceny i wydarzenia z życia. Odniosłem wrażenie że książka jest pożegnaniem Frisha z aktywnym życiem, rozliczeniem, powitaniem spokojnego, może nieco nudnego życia emeryta. Czyta się z przyjemną zadumą, szkoda że ten dzień musiał się skończyć...

niedziela, 24 lipca 2011

Charles Bukowski "Erecciones, eyaculaciones, exhibiciones"

Trudno o większy kontrast niż przeczytanie nieokrzesanego Bukowskiego bezpośrednio po arystokratycznym Mishimie. Poczułem coś w rodzaju szoku spowodowanego atakiem brzydoty z kart jego zbiorku opowiadań. Pomimo że piękno jest przyjemne a brzydota raczej nie, książka wydała mi się dużo bardziej autentyczna niż elegancki, wyważony, nieomal baśniowy "Wiosenny śnieg" Mishimy. Po zastanowieniu, doszedłem do wniosku że to naturalne. Piękno jest rzadkością, brzydotę widać na każdym kroku. Wyszedłem dziś na spacer aby emiprycznie potwierdzić powyższą hipotezę i wróciłem z bogatym materiałem dowodowym, choć lekko przygnębiony. Po pierwsze rozbolała mnie głowa, po drugie wśród dziesiątków urlopowiczów udało mi się wypatrzyć jedną, góra dwie mogące uchodzić za atrakcyjne osoby. Cała reszta mimowolnych królików doświadczalnych (a może raczej nutrii) była zdecydowanie odpychająca wizualnie. Wielkie brzuchy, krzywe nogi, kaprawe oczy, pogarbione plecy, obrzydliwe tatuaże i piercingi, skwaszone miny, okrzyki troglodytów. Stąd bierze Bukowski siłę swoich opowiadań. Nie udaje, opisuje dokładnie to co widać. Nie cierpi hipokryzji.  Nie koloryzuje. Trafia w sedno i idzie na całość. Kiedy rzyga to z rozmachem, kiedy klnie to z fantazją, kiedy rżnie to z mocą, kiedy pije to na umór. Bardzo przenikliwe są jego obserwacje, choć pod koniec zbiorku męczy monotematyczność. Szczególnie podobał mi się tekst o tym, jak może wyglądać kuchnia samotnego mężczyzny a jak mężczyzny mieszkającego z kobietą i co ze stopnia jej nieuporządkowania można wywnioskować. Spodobał mi się i zapragnąłem napisać kiedyś coś porównywalnie obrzydliwego. Odniosłem wrażenie że nie był aż takim degeneratem za jakiego podaje się w swoich tekstach. Gdyby tak było, czy zdołałby dożyć 73 lat i umrzeć w łóżku na białaczkę jak przeciętny obywatel, czy raczej zginąłby po pijaku pchnięty nożem w przydrożnym barze?

niedziela, 17 lipca 2011

Yukio Mishima "Nieve de primavera" ("Haru no yuki")

Pierwsza część tetralogii Yukio Mishimy ukazuje dziwny świat. Początek XX wieku, zaraz po wojnie rosyjsko-japońskiej. Kręgi arystokratyczne, zbliżone do cesarskiej rodziny. Atmosfera przywodząca na myśl średniowiecze. Kiyoaki Matsugae - zakochany młodzieniec pełen dumy i sprzeczności. Satoko Ayakura - piękna, subtelna i wykształcona. Shigekuni Honda - wierny przyjaciel Kyioaki'ego, niemy świadek nadchodzącej tragedii. W tych okolicznościach i towarzystwie przyglądamy się niemożliwej do zrealizowania miłości. Autor przeprowadza nas od początku do końca historii w taki sposób, jakby chciał się nieco podroczyć. Zmienia plany, w najciekawszych  miejscach akcji spokojnie przechodzi do dokładnego opisu malowidła widniejącego na parawanie, albo informuje o szczegółach spaceru małego żuczka. Rytm opowieści nieustannie faluje, momentami senny, momentami frenetyczny. Dominuje dbałość o szczegół, tchnienie perfekcjonizmu. Widać pragnienie stworzenia pięknej historii, zrealizowane z powodzeniem. Przy okazji dowiadujemy się sporo o dawnej Japonii, jakiej już nie ma. Dla której Mishima odebrał sobie życie.

piątek, 17 czerwca 2011

Yann Martel "Beatriz y Virgilio"

Trudno mi się pozbierać żeby napisać coś o tej książce. Yann Martel wybrał za motyw przewodni śliski temat Holokaustu. Ryzyko spore, wiele już napisano, niewiele zostało do dodania. Gdyby nie "Zycie Pi", nie spojrzałbym nawet na okładkę w księgarni. "Beatiz i Virgilio" jest do pewnego stopnia podobną opowieścią. Bohaterami są zwierzęta, jakże ludzcy oraz ich chłodni, obojętni oprawcy: ludzie. Zezwierzęceni. Po przeczytaniu historii Pi nie wiedziałem i do dziś nie mogę się zdecydować czy podróżował tratwą przez Pacyfik z tygrysem czy jednak z matką. Tym razem różnica miedzy światem ludzi i zwierząt jest jeszcze bardziej zamazana. To rozmycie powoduje niepokój podczas lektury. Porównywanie ludobójstwa do uboju zdaje się urągać zarówno ludziom jak i zwierzętom. Najbardziej wyraziste i zapadające w pamięć sceny rozgrywają się na ostatnich stronach, wzmocnione "grami dla Gustawa". Te ostatnie wyłącznie dla osób o mocnych nerwach...

środa, 8 czerwca 2011

Españistán



Krótki filmik w przystępny sposób wyjaśnia przyczyny i przebieg hiszpańskiego kryzysu. Czapki z głów przed autorem a dla Polski przestroga: jest tylko kwestią czasu, kiedy skończy się czas rozwoju gospodarczego. Upadek będzie bolesny, zwłaszcza dla tych którzy sądzą że ceny nieruchomości oraz PKB będą rosły zawsze.
Polonistan czeka tuż za rogiem...

niedziela, 5 czerwca 2011

Nagroda Príncipe de Asturias w tym roku trafiła do Leonarda Cohena.



Cieszę się że Hiszpanie w końcu docenili Leonarda Cohena i przyznali mu swoją najważniejszą nagrodę. Cohen jest tu znany przede wszystkim jako miłośnik Lorki. Zaśpiewał wiersz Lorki, córce dał na imię Lorca. Niewiele ponad to. Tym bardziej cieszy ta nagroda. Może  będzie więcej Leonarda w radiu, może będzie więcej w telewizji a może zjawi się z koncertem?

Wklejam powyżej Take this waltz Leonarda Cohena,
poniżej oryginalny tekst Pequeño vals vienés ze słowami Federico Garcii Lorki w wykonaniu Any Belén.


piątek, 20 maja 2011

Woody Allen "Midnight in Paris" ("Pocztówka z Paryża")

Woody Allen nie zawodzi. Tym razem postanowił zabawić się w Paryżu z żoną prezydenta Francji. Carla Bruni pojawia się drugoplanowej rólce jako przewodniczka muzeum. Ależ ona chuda!
Główny bohater kojarzył mi się trochę z młodzieńczą wersją Gerarda Depardieu. Amerykański początkujący pisarz przyjeżdża na wakacje do Paryża i marzy o życiu w latach 20 tych XX wieku. W niewyjaśniony sposób udaje mu się bywać w wyśnionym świecie do którego zabiera go codziennie po północy samochód z epoki. Woody Allen pozwala nam oglądać jego oczami migawki z życia Hemingweya, Buñuela, Scotta Fitzgeralda, Picassa, Dalego... Film jest lekki i nie udaje natchnionego dzieła sztuki. Allen się bawi a my bawimy się z nim. Starzeje się w uroczy sposób.

wtorek, 17 maja 2011

Kyoichi Katayama "El año de Saeko" (tytuł oryginału: "Funadomari made")

Kyoichi Katayama po raz wtóry pokazał się w Hiszpanii. Co takiego mają w sobie Japończycy, że potrafią w tak subtelny, delikatny sposób pisać? Z Katayamą spotkałem się po raz pierwszy jakieś dwa lata temu, przy okazji innej książki. Pamiętam, że chociaż nieźle napisana, nie zrobiła na mnie spodziewanego wrażenia. Oczekiwałem niezwykłej historii, na miarę wielkiego rekordu sprzedaży - ponad 3 miliony egzemplarzy w Japonii. Czegoś w rodzaju kolejnego w tej kategorii "Norwegian wood". Tymczasem ze zdziwieniem przeczytałem łzawą opowieść o miłości nastolatków ze śmiertelną chorobą w tle. Owszem ciekawe, ale skąd ten rekord? Tego nie wiem, wiem natomiast że kolejną książkę, "El año de Saeko" będę pamiętał długo. Saeko oczekuje dziecka. Swojego męża poznała przed pięciu laty, kiedy noc w noc opłakiwała nieudane małżeństwo. Shun'ichi mieszkał za ścianą, zakochał się w jej płaczu. Zgodne, spokojne i może nawet nieco nudnawe życie małżeństwa przerywa prośba siostry Saeko, Izumi. Prośba dość niezwykła. Izumi nie może mieć dzieci, usunięto jej macicę z powodu nowotworu. Saeko zgadza się i za sprawą specjalistycznych zabiegów nosi w sobie biologiczne dziecko swojej siostry i jej męża. Wraz z rozwojem ciąży, Saeko coraz bardziej czuje się matką dziecka. Balansuje na granicy między zdrowiem i chorobą psychiczną. Wystawia na ciężką próbę swój związek z Shun'ichim. Katayama po mistrzowsku przedstawił narastającą frustrację, wynikającą z niecodziennej sytuacji. Bardziej daje do zrozumienia niż opisuje. Stawia więcej pytań niż odpowiedzi. Nie od dziś wiadomo, że nauka i technologia dają niewyobrażalne do niedawna możliwości. Czy naprawdę powinniśmy ze wszystkich bez wyjątku korzystać? W epoce dostępu do niemal wszystkiego, dostęp ten jest jedynie kwestią ceny dyktowanej przez wolny rynek. W macicy Saeko, pisze Katayama, jest obecny dziki kapitalizm i być może jej (Saeko) szaleństwo - a raczej jej zdrowy rozsądek - był odrzuceniem tego barbarzyństwa. Oprócz trudnych pytań jest też w powieści miejsce na piękno życia, bezwarunkową miłość i godność śmierci. Przeczytałem z przyjemnością.

poniedziałek, 16 maja 2011

Susana Maria Alfonso de Aguiar - Mísia "Senhora da Noite"

Mísia przyjechała z koncertem. Z ciekawym koncertem utrzymanym w nadzwyczaj pogodnym jak na fado tonie. Być może fado wcale nie musi być smutne. Jak powiedziała Mísia nie jest smutne, jest głębokie. Dyskretna różnica, ale doskonale wyczuwalna. Atmosfera koncertu była ciepła, można by powiedzieć domowa. Kameralny zespół: gitara portugalska, klasyczna i akustyczna basowa. Do tego akordeon i skrzypce. Przerwy miedzy utworami wypełnione narracją, dialogiem z publicznością, anegdotami i żartami. Muzyka wydała mi się bardziej międzynarodowa niż portugalska. Akordeon przywoływał na myśl francuskie piosenki, skrzypce zaciągały z rosyjska. Portugalski był język i emocje. Portugalska bosonoga Mísia na dwie godziny zawładnęła światem. Umiejętnie dozując napięcie złapała mnie za gardło dopiero śpiewając na bis. A była to "Lágrima"...

sobota, 14 maja 2011

"Norwegian Wood" - znowu to samo - książka była lepsza. Dużo lepsza.




Mógłbym się chyba poczuć wyróżniony, w środę obejrzałem "Norwegian Wood". Poszedłem do kina podekscytowany perspektywą wielkiej emocjonalnej uczty.  Jednak czuję się dużo bardziej zawiedziony niż wyróżniony. Piękna książka została zbeszczeszczona. Tak, nie waham się użyć tego słowa. Powiem więcej, została zbrukana, zmarnowana, sponiewierana a co najgorsze ukazana jako bezmiernie nudna. Obraz utrzymano w konwencji radzieckiego filmu obyczajowego z lat 60 tych XX wieku. Nuda. Rozwlekłość. Gdzie się podział Komandos? Gdzie pobudka i wciąganie flagi? Nuda. Brak fabuły. Dla osoby nie znającej książki całość kompletnie niezrozumiała. Nuda. Dlaczego reżyser postanowił zepsuć tak piękną historię pewnie nigdy się nie dowiemy. Za coś takiego powinien siedzieć.  Może Murakami skrzywdził go w przeszłości i mamy do czynienia z bezwzględnym odwetem godnym Edmunda Dantesa? Przyjmując taką hipotezę roboczą muszę przyznać że zemsta była sroga. Zaprawdę, jeśli ktoś zechce rozpocząć znajomość dzieł Harukiego od pójścia do kina, nigdy w życiu nie sięgnie po żadną z jego książek. Aby uczciwie przedstawić moje wrażenia, nie mogę przemilczeć nielicznych dobrych stron filmu. Pozytywnymi bohaterami są w wymienionej  kolejności:

1. japońska przyroda - ach te zielone lasy, falujące trawy, spienione bałwany bijące w skaliste wybrzeże,
2. uroda aktorek - Naoko i Midori - tak różne a każda na swój sposób urzekająca, oraz
3. tytułowa piosenka The Beatles.

To jednak za mało aby ocenić film w całości pozytywnie. U mnie ma niedostateczny z małym plusikiem za aspekt wizualny.
Pewnie każdy szanujący się murakaminofil będzie chciał wyrobić sobie własne zdanie na temat adaptacji "Norwegian Wood". Nic w tym dziwnego, jednak moim zdaniem wystarczy obejrzeć zwiastun a potem zaszyć się gdzieś z wiadomą książką i przeżyć to jeszcze raz. Tak właśnie mam zamiar uczynić.

niedziela, 8 maja 2011

Aldous Huxley "Un mundo feliz" ("Nowy wspaniały świat")

Książka ma zaledwie 80 lat. U. twierdzi że już ją kiedyś czytaliśmy. To prawdopodobne, ale nic z tego nie pamiętam. Nie zrobiła wrażenia, na zapadła w duszę. Tak było kiedyś. A teraz? Teraz po pierwsze zwraca uwagę fakt, że Huxley dużo trafniej przewidział kierunek rozwoju społeczeństwa niż technologii. Czy mógł przypuszczać, że zamiast metrów sześciennych papierowych kartotek wystarczy mały pen drive? Czy przeszło mu przez głowę, że zamiast skomplikowanego aluminiowego kapelusza z rozkładaną antenką, mamy w kieszeni komórkę? Nie do końca docenił możliwości i tempo rozwoju, ale też kwestia techniki ma walor dekoracyjny bardziej niż realny. Pytanie podstawowe dotyczy ewolucji społeczeństwa i jednostki. Czy warto zrezygnować z części wolności w zamian za pokój i stabilność na świecie? Huxley założył milcząco, że aby to osiągnąć potrzebna jest władza dyktatorska, kontrola w okresie rozwoju embrionalego oraz odpowiednie wychowanie i warunkowanie z podprogowymi komendami otrzymywanymi podczas snu. Okazuje się, że wcale nie ma takiej potrzeby. Nie trzeba wcale zabraniać czytania Szekspira. I tak nikt go nie czyta. Dzisiaj dobrowolnie odmóżdżamy się oglądając programy z cyklu wielkiego brata. Zamiast somy łykamy prozac i inne antydepresanty. Promiskuityzm stał się popularniejszy od monogamii. I nic się nie dzieje. Prawie nikomu to nie przeszkadza. Nowy wspaniały świat miał pojawić się za ponad 600 lat, ale na Forda, my już w nim żyjemy! Ale czy naprawdę jesteśmy szczęśliwi?

czwartek, 5 maja 2011

Mourinho na konferencji prasowej.



W Polsce nie ginie temat Smoleńska. We Włoszech beatyfikują Jana Pawła II. W Ameryce cieszą się z ubicia ben Ladena a w Anglii z książęcego ślubu. Niespotykana mnogość wiekopomnych wydarzeń, które Hiszpanów wcale nie interesują. Hiszpania interesuje się El Clásico. Odwieczna i zabójcza rywalizacja między Barceloną i Madrytem. Cztery wielkie mecze na przestrzeni 18 dni oraz mourinizacja futbolu. Dowodem tego powyższy filmik i zawarte w nim metafizyczne pytanie: dlaczego cukierki Sugus o smaku ananasowym są niebieskie? Mourinho nie rozumie, ja też nie. Czy ktoś może nam wytłumaczyć?
Smacznego!

PS: Mourinho szybko doczekał się odpowiedzi Guardioli... 
PS 2: dodaję wersję muzyczną z angielskimi napisami poniżej.
PS 3: wywiad z autorem parodii.

piątek, 29 kwietnia 2011

"El libro del Tao" ("Wielka Księga Tao")

Czasem czytam coś co nie jest nowością wydawniczą. Książkę sprzed dziesięciu czy stu lat. Kiedy jednak kładę przed sobą tekst sprzed lat 2600, mam wrażenie obcowania z wiecznością. Może nawet z rodzajem boskiego tchnienia. Jak to możliwe, że Tao Te Ching przez wieki emanuje świeżością? Tajemnicza formuła robienia nie robiąc, wezwanie do zajmowania najniższego szczebla w hierarchii, podkreślanie wyjątkowego miejsce człowieka w świecie. Księga została napisana dla rządzących, często pojawiają się wskazówki i rady dla władcy. Dlaczego prześladuje mnie myśl że współcześni adresaci wcale jej nie czytają? Do mnie trafiła. W pewnym sensie czuję się władcą, jednak zgodnie z Tao im bardziej się nim czuję tym mniej nim jestem. I na odwrót. Cztery są rzeczy wielkie na świecie: Tao, niebo, ziemia, człowiek. I człowiek jest jedną z nich.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Youn Sun Nah "Enter Sandman"

Niepokojący głos Youn Sun Nah z ascetyczną gitarą akustyczną. Słyszę magiczne połączenie Suzanne Vegi, Bjork, Kasi Kowalskiej, Evy Cassidy oraz skrzypiących drzwi od szafy w sypialni mojej babci. Efekt co najmniej interesujący. Jak dla mnie - odkrycie kwietnia 2011.


wtorek, 19 kwietnia 2011

Haruki Murakami "1Q84" tom 2

Murakami postanowił się zaangażować. Nie wystarcza mu już pisanie ciekawych książek. Zdecydował się na bezpośrednią krytykę współczesnego społeczeństwa, środowiska pisarzy, fanatycznych sekt. Wydaje mi się, że lepiej wychodziło mu pisanie kiedy nie celował z lufy swego celnego pióra do żadnej konkretnej grupy złoczyńców. Kiedy pisał bardziej dla przyjemności, z wewnętrznej potrzeby. Tym razem widać wyraźnie inną motywację, wynikającą z poczucia odpowiedzialności. Tłumaczę to sobie mniej więcej tak:
Ja, Haruki Murakami jestem osobą opiniotwórczą. Nie zabiegałem o to, ale tak jest. W żaden sposób nie mogę zaprzeczyć. Skoro osiągnąłem po latach taki status, ignorowanie rzeczywistości byłoby dziecinnePowinienem napisać tak, aby skierować uwagę milionów moich czytelników w odpowiednim, pożytecznym z punktu widzenia ludzkości kierunku.
Niestety w wyniku tak postawionego zadania, pomimo zachowania nienagannego warsztatu, najnowsza książka mojego ulubionego autora jest mniej autentyczna od poprzednich, robi wrażenie kontrolowanej przeróbki wcześniejszych dzieł. Zabrakło świeżości. Choć być może nieco narzekam i tak dałem się uwieść, wciągnąć w świat roku 1Q84, wyobrazić smak krewetek w imbirze z jarzynami, zatrzymać ze wszystkich sił palec Aomame pociągający za spust. Dałem się zmanipulować i współczułem Liderowi, że musiał biedak współżyć z jedenastoletnimi dziewczynkami, cierpiąc z powodu wielogodzinnych wzwodów. Kręciłem się wokół, wypatrując nitek do zrobienia powietrznej poczwarki. Znalazłem na karku ten punkt. Murakami jest diabelnie inteligentny, na pewno przygotuje jeszcze niejedną zaskakującą historię.

piątek, 15 kwietnia 2011

Katia Guerreiro - esencja fado

 Wracając wieczorem z Santa Cruz, słuchając jednym uchem programu trzeciego nagle ją usłyszałem. Końcówka jakiegoś utworu, fragment wywiadu, kolejny kawałek, kolejny fragment wywiadu, znów piosenka...
Kátia d'Almeida d’Oliveira Rosado Guerreiro Ochoa zaczarowała mnie w czasie potrzebnym do pokonania 11 kilometrów. Inteligentna i odważna. Mocny tajemniczy głos. Niezwykły gwałtowny przypływ emocji. Dojechałem do domu ledwo widząc, przeniesiony gdzieś do innego świata, niesiony na grzbiecie wysokiej fali fado. Podobno muzycy z berlińskiej filharmonii też płakali słysząc śpiew Katii. Uspokoiła mnie ta wiadomość bo już myślałem że coś ze mną nie tak. Tymczasem rozklejają się nawet profesjonaliści.
Poza tym Katia jest okulistą. Wydaje się że potrzebuję nowych okularów. Może by tak skoczyć do Lizbony i zamówić wizytę?



niedziela, 10 kwietnia 2011

Zdjęcia lotnicze Wysp Kanaryjskich

Przyjaciele z MONSECCA odnaleźli w czeluściach internetu piękną stronę ze zdjęciami lotniczymi wysp.
Aż się chce latać!

wtorek, 5 kwietnia 2011

Janáček - "Sinfonietta"



Na kotłach gra Tengo, Aomame siedzi na widowni...

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Tom Fernandez "¿Para qué sirve un oso?" ("Do czego służy niedźwiedź?")



Do czego służy niedźwiedź? No właśnie, do czego? Odpowiedzi na to i inne pytania raczej nie da się odnaleźć w tej hiszpańskiej komedii, ale na szczęście to komedia i nie chodzi o poszukiwania trudnych odpowiedzi na metafizyczne pytania. W odstępie tygodnia obejrzałem wszystkie (dwa) filmy Toma Fernandeza i już śmiało mogę powiedzieć że podoba mi się jego poczucie humoru. Udało mu się zaprosić do współpracy Geraldine Chaplin - piękna drugoplanowa rola nieco stukniętej Amerykanki. Zagrał również mój ulubiony komediowy aktor hiszpański Javier Cámara. Właściwie powinienem wymienić z imienia i nazwiska całą obsadę bo nie znalazłem w niej ani jednego słabszego punktu. Akcja zaczyna się kiedy jeden z braci naukowców wraca po 10 latach z Antarktydy utraciwszy nadzieję na zatrzymanie efektu cieplarnianego. Postanawia zerwać z nauką i żyć jak normalny człowiek. W tym czasie jego brat zoolog prowadzi życie współczesnego Tarzana. Mieszka w domku na drzewie i od czterech lat z utęsknieniem wypatruje coraz mniej prawdopodobnego powrotu niedźwiedzi. Bracia wyraźnie się nie lubią, ale nieuchronnie dochodzi do spotkania. To co z niego wynika jest zawsze i nieodmiennie śmieszne. Tom Fernandez zrobił nie tylko film zabawny. Jest też miejsce na nieco poważniejsze refleksje na temat tego skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Dlaczego chodzimy w wysokie góry i czy ekologia ma sens. Te wątki choć widoczne, nie są mocno wyeksponowane, nie psują radości z oglądania dobrej komedii. Polecam :)

piątek, 1 kwietnia 2011

Alberto Vazquez Figueroa "Olvidar Machu Picchu"

Poszedłem za ciosem, przeczytałem kolejną książkę Alberto i na razie mam dosyć przygód w stylu Pana Samochodzika. Owszem, czyta się dobrze, płynnie, wartko. Niestety, nazbyt schematyczne pomysły, nazbyt papierowo-posągowe postaci. Moim zdaniem najsłabsza pozycja z tych, które dotąd poznałem. Aby nie wyszło zbyt krytycznie, polecam "Tuarega" oraz "Oczy Tuarega". Zdecydowanie mocniejsze.

wtorek, 22 marca 2011

Czy można pomóc Japonii?

Pytanie to dręczy mnie od ponad tygodnia. Oczywiście, można wpłacić jakąś sumę na konto odpowiedniej organizacji i już. Jednak nie przekonuje mnie taki tok rozumowania. Można by pojechać i pomagać, ale czy nie byłoby w tym więcej niedyskretnego podglądania i przeszkadzania niż pomagania? Japonia i Japończycy na pewno dadzą sobie radę, zabiorą się za poszukiwanie alternatywnych źródeł energii i niebawem je odnajdą. Przydałby się jednak mały impuls z zewnątrz, przyjacielski kopniak w tyłek na szczęście. Tego właśnie kopniaka mam zamiar im zaserwować. Postanowiłem kupować japońskie produkty, zawsze kiedy będzie to możliwe. Znajomy stwierdził że dobrze robię sobie a ja pytam: co w tym złego? Po takich zniszczeniach każda pomoc się przyda.

Superksiężyc

Schowany za chmurami, rozmyty i niewyraźny. Fascynujący superksiężyc. Zaprasza na spacer po srebrnym dywanie marzeń.

Alberto Vazquez Figueroa "La puerta del Pacífico"

Kiedy nie potrafię się zdecydować co czytać, sięgam po jedną z wielu książek A.V.F. To dość szczególny autor. Dziennikarz, korespondent wojenny, pisarz, wynalazca, przedsiębiorca, scenarzysta i reżyser a przede wszystkim inteligentny człowiek. Podobno potrzebuje na napisanie książki średnio 2-3 dni. Nie wiem czy to prawda, ale przeczytanie którejkolwiek na pewno nie zabiera więcej czasu. Przywodzi trochę na myśl Kapuścińskiego, nawet obaj wybrali taki sam tytuł dla jednej z wielu swoich powieści: "Heban". Tym razem Alberto opowiada o mało znanym epizodzie z początków II wojny światowej, próbie zniszczenia kanału panamskiego przez niemieckich dywersantów. Jak zwykle narracja jest sprawna, historia ciekawa, zakończenie błyskotliwe. Nie jest to wielka literatura, ale ma inną zaletę: nie sposób się od niej oderwać.

niedziela, 13 marca 2011

Danny Boyle "127 godzin"

Pierwsze wrażenie? Genialnie dobrana muzyka, atakująca w pierwszych scenach, utrzymująca napięcie kiedy "nic się nie dzieje", wyciszająca głosem Dido w końcówce. Historia jest bardzo prosta. Młody egoista wyrusza w góry. W wyniku upadku zostaje uwięziony w skalnej szczelinie. Po kilku dniach staje się jasne, że jedynym sposobem wyjścia z pułapki jest amputacja kończyny na wysokości przedramienia. Nie wierzyłem że może z tego powstać porywający film, jednak ze względu na bliską sercu tematykę zasiadłem w kinowym fotelu i chyba nie poruszyłem się aż do końcowych napisów. Wystarczyło może 30 sekund aby zanurzyć się w historii i odtąd byłem już Aronem Ralstonem.

Wstałem w nocy i pojechałem na pustynię. Gnałem na rowerze do utraty tchu, biegałem dnem rozpadlin, wskakiwałem do podziemnych jeziorek i poderwałem  dwie spotkane przypadkowo laseczki. Umówiłem się z nimi na imprezkę następnego wieczoru. Później ten (beep) kamień przygniótł mi prawą dłoń. Nie mogłem w to uwierzyć. Szarpałem, walczyłem, wołałem o pomoc, próbowałem wykorzystać kilkanaście przedmiotów, które miałem w plecaku. Wszystko na nic. Nadeszła noc a z nią przeraźliwe zimno. Rano odnalazł mnie kruk i poczułem się jak główne danie na ptasiej uczcie. Kolejne dni były podobne. Woda się skończyła i poznałem smak moczu. Miałem kamerę, więc nagrałem materiał z wyjaśnieniem okoliczności mojej śmierci. Wyryłem w skale imię, nazwisko i datę. Dlaczego nie powiedziałem nikomu dokąd się wybieram? Dlaczego nie odbierałem telefonów od matki? Czyżby moja ex miała rację mówiąc że umrę w kompletnej samotności? Wspomnienia i plany luźno pojawiały się w głowie, świadomość zaczęła się rwać i mieszać z dziwnymi wizjami. W malignie ujrzałem przeszłość i przyszłość. Kamień, który przygniótł mi rękę był moim przeznaczeniem. Czekał tu na mnie całą wieczność, żeby pokazać że można żyć inaczej. Liczyć się z uczuciami bliskich jeśli chce się mieć kogoś bliskiego. To ma nawet swoją nazwę: empatia. Postanowiłem odciąć się od przeszłości i przypieczętować decyzję ofiarą z prawej ręki. Złamałem po kolei obie kości. Zacisnąłem opaskę powyżej złamania i pomału ciąłem scyzorykiem. Szkoda że wcześniej stępiłem ostrze, bezskutecznie usiłując usunąć mój kamień. Najgorsze było przerwanie nerwów. Chyba parę razy straciłem przytomność, ale udało się. Wyszedłem stamtąd. Nie mam prawej dłoni ale wiem jak żyć. Myślę, że warto było zapłacić za tę wiedzę, choć cena nie była niska. Teraz kiedy wybieram się w góry, zawsze jest ktoś kto wie gdzie mnie szukać.

Napisy końcowe. Jestem w kinie i mam obie dłonie. Nadal słychać hipnotyzujący śpiew Dido. Obok bez ruchu siedzi U. Nie jestem Ralstonem, ale zapamiętam jego lekcję tak, jak gdyby była moja. Czas podnieść się i ruszyć do wyjścia.

Kazuo Ishiguro "Niepocieszony"

Stary dobry znajomy Kazuo i 550 stron teksu zapowiadały niezłą zabawę i po części tak było. Problemy boyów hotelowych żywo przypominają rozważania majordomusa z "Okruchów dnia" a sposób mówienia większości bohaterów jest nieco tylko mniej kwiecisty niż styl niezrównanego Stevensa. Jednak znalazłem mniej podobieństw niż różnic. Tym razem to nie gorzkawa, pogodna historia. Bardziej niespokojny sen, porwany, wielowątkowy i denerwujący. Główny bohater, najlepszy pianista świata Ryder, przybywa do pewnego miasta gdzieś w środkowej Europie aby dać koncert. Okazuje się że wiele osób oczekuje istotnej zmiany w życiu społeczności i w swoim własnym na skutek muzycznej interwencji Rydera. Ten jednak zmaga się z własnymi problemami, które nie pozwalają mu na odpowiednie odegranie roli zbawiciela. Czy niezachwiana pozycja Rydera jest pomocą czy raczej przeszkodą? Czy ceną sukcesu musi być zrujnowane życie osobiste? Jestem pod wrażeniem sposobu w jaki Ishiguro buduje napięcie, bawi się czasem, przestrzenią, pamięcią bohaterów i czytelnika. Nie brakuje zabawnych sytuacji, jednak ogólna atmosfera bliższa jest thrillerowi niż komedii. Jak zwykle nie zawiodłem się na autorze i sięgnę po jego kolejne książki. Także po zaległe, czekające cierpliwie w kolejce na swoją chwilę.

piątek, 11 marca 2011

Zatrzęsła się ziemia w Japonii.

A tymczasem siedząc wygodnie na sofie i oglądając z niepokojem tsunami martwię się o Murakamiego. Dlaczego o Murakamiego a nie o zaginione dzieci, zagrożone elektrownie atomowe, wyspy Pacyfiku które mają zostać zmyte przez falę? Dlaczego nie o ludzi uwięzionych w metrze czy w wysokich budynkach? Nie wiem. Współczuję im ale się o nich nie martwię. Martwię się tylko o Murakamiego Harukiego.

wtorek, 22 lutego 2011

Vilaflor - Ifonche (GR 131)

Fragment najdłuższej oznakowanej trasy turystycznej Teneryfy: Camino Natural Anaga - Chasna. Sobotni pogodny dzień. Górskie świeże powietrze Vilaflor. Grupa przyjaciół na szlaku. Błękit Atlantyku w zasięgu ręki. Królicze mięsko z łykiem miejscowego czerwonego wina w Ifonche. Rozmowy, wspólne plany na przyszłość, śmiech. Piękne jest życie, życie jest piękne.

piątek, 11 lutego 2011

Marek Bieńczyk "Tworki (el manicomio)"

Podobno jest to dobra książka. Ma dobre recenzje. Zmęczyła mnie. Może to kwestia tłumaczenia, mam jednak wrażenie, że polski oryginał również musiał być ciężkostrawny. Pokazuje wojnę z innej niż zwykle perspektywy, widzianą oczyma krótkowzrocznego romantyka z płaskostopiem i skłonnością do wyrażania myśli i uczuć przy pomocy częstochowskich rymów. Obraz jest celowo zamazany, opowiadana historia bierze na świadka Historię. Ta druga, pisana dużą literą pojawia się mimochodem, przy okazji. Wypełza zewsząd jak cyklon B. Nie mówi się o niej wprost, raczej czuje duszący ciężar na piersi, zaciśniętą na szyi pętlę. Powieść lepiej się sprawdza jako ćwiczenie stylistyczne niż środek transportu do świata wyobraźni. Po lekturze pozostało wrażenie nieokreślonego niepokoju. Zdecydowanie nieprzyjemne.

wtorek, 8 lutego 2011

Teide w śniegu



Od 2 tygodni mamy zimę. Zima tym różni się od lata że czasem pada deszcz i robi się przyjemnie zielono. Słońce nie pali bez zmiłowania. Może by chciało, lecz litościwe chmury chronią przed jego drapiącymi pazurami. Dobry to czas na górskie wędrówki. Fotkę zrobiłem z Finca de Guergues. Na pierwszym planie zielone stoki kończące się klifem tuż za plecami. Na drugim grzbiet masywu Teno. Na trzecim rozłożysty krater Pico Viejo z kuszącą piersią Teide na lewo, obydwa pokryte śniegiem. Pokryte śniegiem. Soczyste jabłko, prażone migdały, chłodna woda na drugie śniadanie. Na dopełnienie pucharu szczęścia.

niedziela, 6 lutego 2011

Haruki Murakami "1Q84"

Pierwsza część trylogii tylko zaostrzyła mi apetyt na kolejne. Murakami jest absolutnie wierny sobie, rozpoznawalny i... niewystarczająco zaskakujący. Zwłaszcza w porównaniu z tym, do czego zdążył mnie przyzwyczaić. Pozostaje niebezpodstawna nadzieja, że niespodzianki zachował na później. Powieść ma strukturę podwójnej helisy DNA. Dwie równoległe opowieści, zataczające kręgi wokół tej samej historii, połączone w ściśle określonych punktach. Wyobrażam sobie, że punktów tych będzie z czasem przybywać. Jeśli tak, oglądamy DNA w czasie replikacji. Murakami pyta wprost czy sensem życia jest przetrwanie genów. Czy żyjemy tylko po to aby przekazać dalej długie sekwencje zasad? Adenina, tymina, guanina, cytozyna. Uracyl. Z czysto biologicznego punktu widzenia tak właśnie jest. Tak wspaniale rozmnożył się gatunek homo sapiens na planecie Ziemia. Jesteśmy prawie doskonałymi rezerwuarami samopowielającego się kodu genetycznego. Zaczynamy myśleć nawet o jego eksporcie w kosmos, na inne planety. Apetyt na seks jest kluczowy w mechanizmie ekspansji a ilość plemników w porcji nasienia nie jest wyrazem marnotrawstwa lecz niewyobrażalnej woli przetrwania. Przetrwania osobnika, gatunku czy DNA? Pytań jest tym więcej im więcej informacji wypływa z pracowni naukowców. Niektórzy pisarze podejmują te pytania, zadają je na swój sposób. Haruki Murakami jest jednym z nich i robi to w wyjątkowo zręczny, widowiskowy sposób. Chwała mu za to i cześć!