niedziela, 26 września 2010

Grant McFetridge „Szczytowe Stany Świadomości. Teoria i zastosowanie”

Hmm, sceptycyzm utrudnia mi przyznanie nawet przed sobą, że z zaciekawieniem przeczytałem tę książkę.  Zawsze uważałem, że literaturę tego typu czytają osoby skłonne do depresji, obarczone bagażem trudnego dzieciństwa, zdominowane przez niezrozumiałe dla zwykłego człowieka urazy psychiczne. Za taką osobę się nie uważam. Z drugiej strony w ciągu ostatnich 10 lat trzy razy zrobiłem wyjątek i nigdy nie żałowałem. Pierwszą przeczytaną pozycją było "Wywieranie wpływu na ludzi" R. Cialdiniego. Pomogła nie tylko nauczyć się wywierać wpływ ale i unikać niepożądanego wpływu innych. Drugą "Kto Zabrał Mój Ser?" Spencera Johnsona. Naiwna opowieść, ale często najprostsze prawdy najtrudniej przyjąć do wiadomości. Trzecią "Diamentowe ostrze" Michaela Roacha, w której autor opisuje zbudowanie kwitnącej firmy, kierując się zasadami moralnymi i filozofią tybetańskich mnichów. Każdą z tych książek polecił mi ktoś, z czyim zdaniem się liczyłem. Każda  skłoniła do choćby krótkiej refleksji. Ze szczytowymi stanami było trochę inaczej. Zauważyłem efekty opisanych technik u konkretnej, żywej osoby z krwi i kości. Zagubiona, pognębiona przez życie, depresyjna pani zaczęła dbać o siebie, uśmiechać się, sprawiać dużo korzystniejsze wrażenie. Bez farmakologii, wyłącznie czary-mary. Opowiedziała mi o tym w jaki  sposób udało jej się dokonać zmiany. Należałoby raczej napisać "jakim cudem". Nie uwierzyłem. Nadal nie wierzę. Jednak temat jest intrygujący. Nie zaszkodzi pamiętać, że przed 200 laty wykształceni ludzie mieli kłopot z zaakceptowaniem istnienia drobnoustrojów. Sto lat temu uważano że nie można operować serca, bo każde jego dotknięcie powoduje zgon. 30 lat temu uważaliśmy że komputer musi być wielkości lodówki a telefonu nie da się zabrać na spacer. Chciałbym, żeby opisane przez autora stany były, jak z przekonaniem twierdzi, faktycznie dostępne dla nas wszystkich. Nie tylko dla wybrańców: mistrzów zen, buddyjskich i tybetańskich mnichów, hinduskich joginów, indiańskich szamanów, katolickich świętych... Dla wszystkich, którzy zechcą. Czy tak się stanie? Nie wiem. Ale chętnie się dowiem.

czwartek, 23 września 2010

Tim Burton, "Edward Nożycoręki"

Dwójka niezłych aktorów w jednym filmie to plus. Ale w tym filmie mniej liczy się aktorstwo, bardziej baśń opowiadana na dobranoc. Baśń o tym skąd bierze się śnieg. O dobroci i podłości. O tolerancji i ksenofobii. Baśń o spotkaniu dwóch światów, pastelowego i mrocznego. Także o tym jak często łatwo je ze sobą pomylić kierując się pozorami i stereotypami. Dobrze jest czasem obejrzeć tego typu historię. Rozejrzeć się wokół, podumać. Czy naprawdę zagraża nam obcy (Chińczyk, Ormianin, Niemiec, Afrykanin itd.),? A może bardziej zagrażamy sobie sami...

środa, 22 września 2010

"Człowiek, który gapił się na kozy"

Wojna i parapsychologia. Nie jestem pewien czy autorzy filmu chcieli ośmieszyć pierwszą czy drugą. Chyba też nie mogli się zdecydować i zaśmiali się do rozpuku z obydwu. Dobra rola Clooney'a. Niezła kozy. Poprawna komedia, zabawne sceny. Nie wpadłem w ekstazę. Mój 12 letni syn był zachwycony i obejrzał dwa razy. Na filmwebie dałem 6 gwiazdek.

czwartek, 16 września 2010

Yasunari Kawabata "Lo bello y lo triste".

"Piękno i smutek"
Najpiękniejsza opowieść Kawabaty. Tytuł oddaje klimat. Piękno i smutek współistnieją w naturalnej harmonii. Jedno powiązane z drugim w niezwykłej historii miłości i nienawiści. Zemsty i przebaczenia. Język Kawabaty zachwyca. Zatrzymywałem się wielokrotnie rażony pięknem zdania, poruszany smutkiem. Fabuła... Poznajemy 48 letniego Oki'ego tuż przed podróżą do Kioto. Chce wysłuchać brzmienia noworocznych dzwonów. Od 30 lat słuchał ich przez radio, ale jego pragnieniem jest przeżyć to na żywo. Ma nadzieję na towarzystwo dawnej kochanki, Otoko. Nie widzieli się od lat, od czasu kiedy Otoko opuściła szpital psychiatryczny po stracie dziecka. Ich dziecka. Oboje odnieśli sukces w życiu. Oki jest pisarzem, Otoko znaną malarką. Spotkanie przy dźwięku dzwonów budzi wspomnienia. Zdają sobie sprawę z intensywności ciągle łączącego ich uczucia. Nie tylko oni to dostrzegają. W duszy Keiko, pięknej uczennicy Otoko budzi się zazdrość. Przy okazji realizacji jej planu pomszczenia mistrzyni poznajemy kolejne szczegóły przeszłości. Książka jest wyjątkowa ze względu na ciekawą i wielowarstwową historię, ale nie tylko. Sposób opowiadania porusza, wywołuje gęsią skórkę i podziw dla geniuszu autora. Zapewne brzmi to patetycznie, ale co tam. To najlepsza książka jaką kiedykolwiek czytałem. Pomyślałem tak przed trzema laty po pierwszej lekturze. Podtrzymuję zdanie dziś, po zakończeniu kolejnej czytelniczej uczty. Powiedzieć że polecam to mało. "Piękno i smutek" powinno być biblią tych, co poszukują w życiu piękna. I czasami odnajdują smutek.

niedziela, 12 września 2010

"Marzyciel", muzyka Jan A.P. Kaczmarek

Celowo nie podaję w tytule nazwiska reżysera. Film mnie zawiódł. Może dlatego że historia Piotrusia Pana nigdy nie była moją historią? Nie przemawia do mnie. Usiadłem do oglądania z wielkim apetytem, zachęcony pozytywnymi recenzjami i przede wszystkim piękną muzyką Jana A.P. Kaczmarka. Muzykę znałem wcześniej. Dobrze wypełnia wieczorną ciszę. Jestem pewien, że lepiej brzmi bez filmu, który w tym wypadku jest jedynie źródłem zakłóceń w odbiorze. Nie przekonał mnie nawet Johnny Depp. Zwykle magicznie przyciągający uwagę, tym razem bezbarwny.
Muzyka, jedynie Ona się broni...


czwartek, 9 września 2010

Woody Allen "You Will Meet a Tall Dark Stranger"

Migdałowe oczy Freidy Pinto spoczywają miękko na partyturze...
Obejrzałem nowy film Woody Allena, lokalnie rozpowszechniany pod tytułem "Conocerás al hombre de tus sueños". Film nowy, ale jak to u Woody'ego bywa, ciągle o tym samym. Lubię jego pomysły. I tym razem nie zawiódł, choć i nie zachwycił. Rolę zarezerwowaną zazwyczaj dla siebie podzielił na dwie części. A. Hopkins zmaga się z allenowskim problemem impotencji i nieuchronnego starczego uwiądu. Jego filmowa żona wciela się w  damską wersję neurotycznego reżysera. Gemma Jones jest dla mnie najjaśniejszym punktem obrazu. Rozśmiesza, denerwuje, budzi współczucie. Rozbrajająco naiwna i twardo konsekwentna. Tak narysował jej rolę Woody i tak ją zagrała. Film nie ma początku ani końca. A właściwie ma, ale opowiadana historia mogłaby zaczynać i kończyć się w każdym innym momencie. Bohaterem jest życie. Jego kruchość, przypadkowość, brak widocznego sensu, piękno w końcu. Wyszedłem z kina zadowolony, uśmiechnięty i pełen podziwu dla licznych umiejętności Woody'ego. Na przykład umiejętności pozyskiwania do swoich projektów kobiet zjawiskowo pięknych. Tym razem w roli ślicznotki obsadził Latikę ze "Slumdoga". Strzał w 10.

sobota, 4 września 2010

Yoko Tawada "Fruwająca dusza"

U. pierwsza przeczytała tę książkę i oddała mi ją mówiąc: będzie Ci się podobała, jest taka japońska...

Rzeczywiście, spodobała mi się. Jest taka japońska. Uwielbiam japońskie odczytywanie intencji rozmówcy nie tylko z tego co i w jaki sposób powiedział, ale i z tego czego nie powiedział, choć mógł. Może powinien.

Budzi wiele skojarzeń. Ma w sobie coś z poezji. Dobrej poezji, odkrywającej nieznane światy codzienności. Narratorka Risui podążając Drogą Tygrysa (cokolwiek to oznacza), cierpliwie próbuje odnaleźć go na jawie i we śnie. Funkcjonuje na pograniczu społeczności, broni się przed upodobnieniem do innych, buntuje zarówno przeciw autorytetom jak i przeciw ich burzycielom. Wiele jest w tekście rozpoczętych i niedokończonych wątków. Chyba nie jest możliwe zauważenie wszystkich. Pod tym względem książka podobna jest do bardzo dużego stawu. Rozległa i płytka. Zaciekawiła mnie teoria klas. Otóż wymyślono je po to żeby ludzie się nie spotykali. Jeśli dwie osoby znajdują się w tym samym miejscu i czasie, to jedynym sposobem na to żeby się nie spotkały jest sprawienie, aby żyły w odmiennych światach. Proste.
Książka ma też słabsze strony. Jest dość nierówna. Obok pięknych metafor znajdują się zdania bełkotliwe. Bezsensowne zlepki słów. Być może użyte z rozmysłem w celu rozbudzenia czytelniczej czujności. Jeśli cel uświęca środki, to racja jest po stronie autorki bo udała się jej ta sztuka, jednak niespecjalnie lubię eksperymenty na mojej świadomości w chwili relaksu z lekturą.
Osobnym tematem jest wątek erotyczny. Zarysowany delikatnie, z klasą. Oryginalnie. Czy japońskie ideogramy Kanji mają ducha? Wygląda na to że tak i to zbereźnego. Poniżej jeden z najbardziej jurnych: Tygrys.

środa, 1 września 2010

Alfonso Ussía "El diario de mamá"

Hiszpański dziennikarz satyryczny Alfonso Ussía zabiera głos w sprawach publicznych i obyczajowych i trzeba przyznać że robi to z jajem. Kolejny tom przygód markiza de Sotoancho czyta się jednym tchem, zwłaszcza że autor już w pierwszym rozdziale skomplikował mu życie w sposób niebywały. Zaczyna się od kary inspekcji pracy za zatrudnienie przy winobraniu karłów. W dodatku na czarno. Prasa nie zostawia na markizie suchej nitki z powodu wykorzystywania niepełnosprawnych. Potwierdza się powiedzonko, że każdy dobry uczynek musi zostać ukarany, albowiem wybrano do pracy karły dlatego, że nie muszą pracować z pochylonym grzbietem zrywając winne wonne grona, w przeciwieństwie do osób obdarzonych normalnym wzrostem, oszczędzając im litościwie nieznośnych bólów pleców. Następnie okazuje się, że młoda, śliczna kolumbijska żona markiza rozpoczęła płomienny romans z krzepkim blond strażakiem rosyjskiego pochodzenia. Nie pierwszy to taki skok w bok ognistej małżonki i nie ostatni, bo mąż wyraża zgodę na jeden romans rocznie, ale dlaczego u licha właśnie teraz? Jakby zmartwień było mało, zjawia się majordomus z bezczelnym pomysłem zaproszenia do posiadłości austriackiej księżniczki jako narzeczonej markiza za którego on sam się podał. Markiz ustępuje pod naciskiem szantażu. Zdradziecki majordomus dysponuje sekretnym dziennikiem szczęśliwie ostatnio zmarłej mamy markiza, w którym przedstawiła ona syna w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Dowiadujemy się, że markiz urodził się skrajnie brzydki, że matka przez całe lata patrzyła na niego z obrzydzeniem, że podczas chrztu upuszczony na podłogę doznał urazu głowy, że w wieku 5 lat jeszcze nie mówił a jako 32 latek moczył prześcieradło w nocy. Jeśli te informacje dotrą do służby, grozi niechybna katastrofa. Niekorzystny splot okoliczności rozwiązuje się pośród licznych nieoczekiwanych zwrotów akcji, zapewniając czytelnikowi przyjemne popołudnie pośród salw zdrowego, rubasznego śmiechu. Przydałaby się podobna markizowi wyrazista osobowość wśród polskich postaci satyrycznych.