czwartek, 28 października 2010

Hiromi Kawakami "El cielo es azul, la tierra blanca" ("Sensei no kaban")

Taka kobieca książka, przyszło mi do głowy podczas lektury. Daleki jestem od dzielenia literatury na rywalizujące ze sobą części: męską i żeńską. To nie piłka nożna ani boks. Nawet nie bieg na 10 km. Mimo to tak właśnie pomyślałem. Hiromi_Kawakami opowiada w sposób niezwykle delikatny o tym jak rodzi się uczucie miedzy uczennicą i profesorem. Nie w szkole, tylko 20 lat później. Tsukiko ma 38 lat, prowadzi samotnicze życie i uważa się za niezdolną do miłości. Spotyka przypadkiem dawnego nauczyciela japońskiego. Dzieli ich nie tylko wiek, maestro jest 70 letnim erudytą piszącym haiku w wolnych chwilach i cytującym z łatwością XVI wiecznych japońskich poetów. Tsukiko żyje w teraźniejszości, jest przeciętną kobietą jakich wiele. Łączy ich zamiłowanie do sake i trudne do wytłumaczenia milczące porozumienie. To drugie oddane przez autorkę z wielkim wyczuciem, jest chyba najmocniejszą stroną powieści. Pierwsze zostało opisane tak szczegółowo, że już około 80 strony zacząłem martwić się o stan wątroby bohaterów i zanim doczytałem do końca nabrałem pewności że opowiedziana historia jest całkowicie wymyślona, gdyż nasze gołąbeczki skończyłyby niechybnie w klinice odwykowej. Ogólne wrażenie z lektury przywodzi na myśl takie pojęcia jak lekkość, miękkość, gładkość, półmrok i kobiecość właśnie. Pachnie grzybami, algami, tuńczykiem, deszczem i ciepłą sake.  Dla osób nieposzukujących akcji...

wtorek, 26 października 2010

"Córka botanika" film o...

No właśnie, o czym? Miało być chyba o homoseksualnej miłości. Trochę było. Ale bardziej zwraca uwagę wyzierające na każdym kroku okrucieństwo rządzące chińskim społeczeństwem. Często mam wrażenie że okrucieństwo jest cechą charakterystyczną Chińczyków. Przypomniały mi się takie obrazy jak "Miasteczko Hibiskus" czy "Zawieście czerwone latarnie". Niepokojącego odczucia nie zacierają nawet piękne krajobrazy, nastrojowe sceny, delikatne pieszczoty kochanek. Przerażające okrucieństwo, w tych dwóch słowach zamykam ten film, aby nigdy do niego nie wrócić.

sobota, 16 października 2010

"Okruchy dnia", według powieści Kazuo Ishiguro

Chciałoby się napisać: piękny film! Jednak mimo tego że piękny, miał pecha. Wcześniej przeczytałem książkę. A książka jest piękna zabójczo. Zabrakło w nim tego, co stanowi o atrakcyjności powieści: zawiłych przemyśleń Stevensa, jego przekonań, kamiennej chłodnej logiki, jak beton sztywnego kręgosłupa moralnego idealnego majordomusa. Owszem, historia została opowiedziana wiernie. Gra aktorska bez zarzutu. Sceneria trudna do poprawienia. Niestety, film jest jak jazda metrem w porównaniu do spaceru. Przemieszczanie od sceny do sceny w ciemności, jak od stacji do stacji. Wszystkie ważniejsze wydarzenia opisane w książce odnalazłem bez trudu. Ale zabrakło naiwnej i poważnej duszy Stevensa. Skomplikowany proces myślowy zachodzący w jego głowie został wielokrotnie sprowadzony do trwających kilkanaście sekund epizodów. Brakuje otoczenia, dopełnienia, atmosfery. Wieje chłodną pustką. Czuję się lekko zawiedziony. Trochę bardziej niż lekko.

czwartek, 14 października 2010

Khaled Hosseini "Cometas en el cielo" ("Chłopiec z latawcem")


Książka z kategorii "nie mogę się od niej oderwać". Bardziej bestseller niż wehikuł przenoszący w krainę wyobraźni. Czyta się jednym tchem, wzbudza emocje, wciska w fotel. Tło wydarzeń niecodzienne, Afganistan. Od lat sporo się słyszy o tym kraju, najpierw wojna z Rosjanami, następnie talibowie, w końcu Amerykanie i NATO. Co przez te wszystkie lata działo się ze zwykłymi Afgańczykami dokładnie nie wiadomo. W powieści widzimy obraz raju utraconego, kraju sprzed wojen oglądanego oczyma 12 letniego chłopca. Przedwojenny Afganistan jawi się jako kraina szczęśliwości. Chłopięca przyjaźń jest idealna i nieskalana, ojciec to superman bez kostiumu (walczył wręcz z niedźwiedziem i wygrał!). Wszystkie te mity pękają z biegiem czasu, przyprawiając czytelnika o ból za mostkiem, ściskanie w gardle oraz nadmierną aktywność gruczołów łzowych. Książka bardzo zgrabnie upichcona, zgodnie z przepisem na sukces. Warto dać się porwać fali narracji, zanurzyć w morzu emocji... Tylko tyle? Nie narzekajmy, wolę powiedzieć że aż tyle.

niedziela, 10 października 2010

Kenzaburo Oe "Renacimiento"

"Odrodzenie"
Jedna z tych  książek, które wymagają skupienia. Nie wystarczy przebiec wzrokiem po tekście. Długie złożone zdania, myśli ułożone w logiczny ciąg, skłaniające do zastanowienia, wymuszające śledzenie znaczenia każdego słowa. Książka jest bardzo osobista. Główny bohater i narrator, pisarz Kogito Choco to alter ego Kenzaburo. Już sam wybór imienia nie jest przypadkowy. Aczkolwiek Kogito brzmi lekko z japońska, to jednak pochodzi od kartezjańskiego cogito ergo sum. Czytelnik dość wcześnie zaczyna się tego domyślać a autor w dalszej części książki sam rozwiewa ewentualne wątpliwości. Pan Kogito prowadzi swoisty dialog ze swoim zmarłym przyjacielem, reżyserem filmowym Goro, posługując się otrzymanymi od niego nagraniami. Słucha, zatrzymuje taśmę, odpowiada. Co ciekawe również zadaje pytania, dostaje odpowiedzi a nawet kieruje się otrzymanymi wskazówkami. Ich kontakt jest o tyle niezwykły, że Goro w niejasnych okolicznościach odebrał sobie życie. Miał pewne problemy z yakuzą. Miał tajemniczy romans w czasie pobytu w Berlinie. Miał także usposobienie nie pasujące do profilu samobójcy. Kogito próbuje zrozumieć motywy decyzji przyjaciela. Stara się dociec, czy mógł on niespodziewanie zapragnąć śmierci, czy może decyzję a zwłaszcza wykonanie należałoby przypisać komuś innemu. Pierwowzorem Goro jest aktor i reżyser japoński Juzo Itami, podobnie jak w powieści przyjaciel i szwagier Kenzaburo Oe, który faktycznie popełnił samobójstwo.  To głębokie zakorzenienie akcji w rzeczywistości czyni powieść bardziej wyrazistą. Powstaje klimat autentyczności opisywanych wydarzeń, granica pomiędzy prawdą a fikcją jest po mistrzowsku zatarta. Przyznam, że zdziwiła mnie u autora głęboka znajomość kultury zachodniej. Odniesienia do Artura Rimbauda czy Maurice Sendaka sprawiają wrażenie przemyślanych i spójnych, choć śledzenie wywodu bywa skomplikowane. O czym jednak jest ta książka, mógłby ktoś spytać. Otóż traktuje o życiu jako procesie, konieczności przyjmowania go takim jakie jest, sensie dostrzegania nowych narodzin tam, gdzie na pierwszy rzut oka widzimy tylko śmierć. W tym kontekście tytuł "Renacimiento" ("Odrodzenie"), wydaje się wyjątkowo trafny a przesłanie mimo wielu zastrzeżeń i obwarowań, pozytywne.

czwartek, 7 października 2010

"Okuribito"





Mam dziś ochotę obejrzeć coś nastrojowego, rzekła U. Tylko na to czekałem. Wrzuciłem "Pożegnania".
A oto lista rzeczy, które spodobały mi się w tym filmie.
  1. Idea kamiennego listu.
  2. Muzyka, muzyka, muzyka.
  3. Gra odtwórców ról szefa firmy i asystenta. Ogólnie, od początku do końca.
  4. Scena z wigilijnego wieczoru z dialogiem na temat religii. "Mamy jakiś problem z religią? Nie, obslugujemy buddystów, katolików, muzułmanów, hinduistów..."       Ave Maria.
  5. Scena z ikrą fugu. "Wszyscy jemy żywe istoty, chyba że jesteśmy roślinami. Jeśli już więc musimy jeść aby żyć, jedzmy dobrze."
  6. Scena rozwiązania orkiestry. Genialna.
  7. Wszystkie sceny z nieboszczykami w rolach głównych. A wydawało mi się, że nie lubię filmów w których trup ściele się gęsto.
  8. Delikatne pytanie o płeć zmarłej: Jaki makijaż mam zrobić, damski czy męski?
  9. Pierwsza wizyta Daigo w nowej pracy - rozmowa z sekretarką.
  10. Pani z łaźni publicznej - królowa drugiego planu.
  11. Estetyka ogólnie: zaśnieżone góry, klucze dzikich gęsi, kwitnące wiśnie. Bez naruszenia granicy przyzwoitości, za którą już jedynie kicz.
Dla równowagi sporządzam również listę niedociągnięć.
  1. Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
  2. Jeśli już muszę się przyczepić to mógłby z 10 minut dłużej potrwać.
  3. Poddaję się, nici z równowagi.

wtorek, 5 października 2010

"Fortepian"



Nie, nie widziałem filmu. Nie teraz. Dość dawno temu. Wczoraj dotarł do mnie klip. Nieoczekiwany prezent. Obudził wspomnienia, poruszył.
Dziękuję!

sobota, 2 października 2010

Natalie Portman "Jagodowa miłość"

Gdyby ktoś przypadkiem przeczytał tytuł posta i dziwnym zbiegiem okoliczności widział film, mógłby pomyśleć że jak to, nie Natalie Portman tylko Wong Kar Wai. A jeśli już ma się pojawić nazwisko aktorki to Norah Jones grała główną rolę. Pozostanę jednak przy swoim tytule. Wong Kar Wai zrobił spokojny, przyjemny, nastrojowy film, którego po paru dniach się nie pamięta. Wiem, bo nie miałem czasu nic napisać zaraz po obejrzeniu i dzisiaj pamiętałem, że chciałem zrobić notatkę... Ale na jaki temat? Już wiem, ten film z Natalie... Naprawdę niezła rola. W kasynie lepsza od Wielkiego Szu. W codziennym życiu okaleczona przez chroniczny, głęboki brak zaufania do ludzi. Przekonująca. Kłamliwa. Urocza. Zagubiona.
Norah aktorsko rozczarowuje, widać że gra siebie i jest to jedyna rola w jakiej dobrze się czuje. I dobrze, Norah jest od śpiewania a granie lepiej jej wychodzi na pianinie. Muzyka jej najmocniejszą stroną obrazu. Właśnie łapię się na tym. że piszę podobne zdanie po raz kolejny, o kolejnym filmie. Może powinienem oglądać filmy z zamkniętymi oczami, a może z oczami przykrytymi malutkimi czarnymi klapkami? Może...