piątek, 21 grudnia 2012

Egzotyka po kanaryjsku.

Na pólce w Makro stoja obok siebie egzotyczne piwa: japonskie i polskie. Na zdrowie!

środa, 7 listopada 2012

Keren Ann "101"


Niezwykły, poruszający tekst.
Niepokojąca muzyka.
Kojący głos.
Hipnotyczne odliczanie.

100 and one forests
100 days to abandon
99 percent
98 minutes
97 dollars
96 men in uniform
95 faces
94 pages
93 million miles away
92 johnson solids
91 space wings
90 stable isotopes
89 bullets
88 constellations
87 acres
86 Fahrenheit degrees
85 kilometers of paved roads
84 millimeters
83 riders cold blood scene
82 bars
81 poems
80 shilling ale
79 star trek episodes
78 revolutions per minute
77 developing nations
76 trombones
75 sperms
74 guns
73 lunar eclipses
72 virgins
71 solar ecplipses
70 souls in the house of jacob
69 lives
68 beats per minute
67 counties
66 verses
65 notorious crimes
64 positions
63 years since Independence
62 destroyers
61 kings
60 seconds
59 cents
58 round trips
57 channels
56 members
55 weeks
54 edges
53 first pilots
52 white keys
51 jeans
50 gates of impurity
49 nights of meditation
48 pairs of shoes
47 wives
46 human chromosomes
45 summer rise
44 candels
43 journeys
42 lettered names
41 rounds
40 years of probation
39 lashes before Crucifixion
38 months
37 years since birth
36 hours
35 soldiers
34 horses
33 recorded miracles
32 paths of wisdom
31 equal frequency ratios
30 Celsius degrees
29 years to orbit the sun
28 grams
27 methods
26 miles
25 frames per second
24 kinds carats
23 feet below sea level
22 guitars guitarists
21 cannon shots
20 years between captor and destruction capture
19 holes
18 promises
17 unsent letters
16 kingdoms
15 minutes of fame
14 months of morphine
13 attributes of mercy
12 tribes of Israel
11 stars of Joseph
10 commandments
9 moons of Jupiter
8 individual resurrections
7 days of creation
6 sections of repetition
5 books of Moses
4 mothers
3 fathers
2 tablets of stone
1 God.

czwartek, 27 września 2012

środa, 26 września 2012

Orson Scott Card "El juego de Ender ("Gra Endera")

Ile lat temu opublikowano w odcinkach w "Fantastyce" Grę Endera? Nie pamiętam ale będzie ze  25, ćwierć wieku. Pamiętam natomiast że było to jedno z najlepszych opowiadań czytanych w tamtych czasach. Pamiętałem dojrzałą postać 6 letniego Endera, gry bojowe w warunkach nieważkości, zagrożenie ze strony kosmitów i sporo innych szczegółów. Mimo że od dawien dawna prawie nie czytam fantastyki, nie mogłem się oprzeć pomysłowi powrotu do źródeł własnego czytelnictwa. W międzyczasie Card zdążył dopisać kolejnych osiem tomów i w chwili kiedy piszę tego posta jestem na etapie trawienia siódmego. Cieszę się, że przypomniałem sobie o Enderze i poznałem jego dalsze losy. Card nie tylko ma lekkie pióro, umie też zwrócić uwagę na etyczne konsekwencje podboju kosmosu, odkrywania innych form życia. Refleksyjnie ale bez moralizatorstwa. Można czytać od lat 8 do 108.

piątek, 7 września 2012

sobota, 18 sierpnia 2012

Jun'ichirō Tanizaki "El elogio de la sombra" (陰翳礼讃 In'ei Raisan)

Nie tak dawno wyznałem tutaj że choć spodobał mi się Tanizaki to jednak nie zachwycił. Cóż, być może zacząłem od niewłaściwego zbiorku opowiadań bo oto teraz czuję wewnętrzną potrzebę odwołania tamtych słów. Tanizaki zachwyca, przynajmniej w eseju "Pochwała cienia", wydanym po japońsku w roku 1933, po angielsku w 1977, po hiszpańsku w 1994 i po polsku w ????. Często zdarza mi się pomyśleć w trakcie lektury, że przydałoby się dobre polskie tłumaczenie. Tym razem to uczucie nie opuszczało mnie od pierwszej do ostatniej strony. "Pochwała cienia" jest próbą odpowiedzi na fundamentalne pytanie o przyczyny różnic między Wschodem i Zachodem. Według Tanizakiego podstawą tych różnic jest stosunek do światła. Na Zachodzie dominuje postawa walki z ciemnością, eliminacji cienia. Lubimy oświetlone pomieszczenia, białe ściany, błyszczące sztućce i klejnoty, przezroczyste okna, otwarte jasne przestrzenie. Wschód z kolei przystosował się do współistnienia światła i cienia. Tradycyjne domy są ocienione, przesuwane drzwi shogi pokryte papierem, cenione klejnoty matowe, ceramika i laka czarna. To tylko niektóre przykłady, jakimi posługuje się w swoim eseju Tanizaki. Nieco szokujący jest akapit poświęcony szczegółowej analizie japońskich i zachodnich toalet. Cały tekst jest krótki, ale przesycony celnymi obserwacjami autora, popartymi szeroką wiedzą i erudycją. Do wielokrotnego czytania. Co ja mówię, tego należałyby nauczyć się na pamięć!

Natsume Sōseki "Daisuke" ("Sorekara (それから)")

Kolejna mądra książka Sōsekiego. Najbardziej zadziwia mnie w jego tekstach niesamowita przenikliwość, dar przewidywania przyszłości a raczej przewidywania kierunku rozwoju społeczeństwa. Nie miejsce tutaj na rozwijanie tej myśli, tak uważam i kropka. Daisuke jest synem bogatej rodziny. Wykształcony 30 letni singiel jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Nie ma ochoty podejmować pracy, środki na wygodne życie dostaje niezawodnie raz w miesiącu od ojca. Nie chce również podporządkować się obowiązującym normom obyczajowym i odrzuca kolejne kandydatki na żonę starannie selekcjonowane przez rodzinę. Obserwuje z wyżyn wysublimowanego lenistwa swoich przyjaciół ze studenckich czasów i ich walkę o przetrwanie. Hiraoka właśnie stracił pracę w banku po konflikcie z szefem. Terao usiłuje wyżyć z tłumaczeń w oczekiwaniu na wydanie powieści. Z drugiej strony są ojciec i starszy brat Daisuke, prowadzący dobrze prosperujące przedsiębiorstwo. Ale czy firma na pewno działa zgodnie z prawem? Egzystencja ludzi otaczających Daisuke nie jest dla niego atrakcyjna. Postanawia przekształcić nieróbstwo we własny styl życia i konsekwentnie unika podejmowania jakichkolwiek decyzji. Jak należy się spodziewać, taka postawa jest niezwykle trudna do utrzymania. W końcu dochodzi do sytuacji w której nie może dłużej chować głowy w piasek. Czy wybierze wygodne życie u boku wybranej przez ojca żony czy może poszuka pracy i będzie żył na marginesie społeczeństwa u boku ukochanej kobiety, aktualnie żony Hiraoki? Każdy wybór wydaje się niewłaściwy, choćby dlatego że należy go dokonać. Czytając, do końca nie byłem pewien co postanowi Daisuke. To dla mnie kolejny dowód na mistrzostwo pióra (a może pędzelka) sensei Natsume Sōsekiego. Polubiłem Natsume od pierwszych stron "Panicza" i z każdą przeczytaną stroną utwierdzam się w przekonaniu że warto było dodać go do Ulubionych.

piątek, 10 sierpnia 2012

Anthony Strong - Canarias Jazz '12



poniedziałek, 30 lipca 2012

Jun'ichi Watanabe "Za kwietnymi polami"

Na szczęście przed przeczytaniem książki nie zajrzałem do licznych entuzjastycznych recenzji w necie. Srogo bym się lekturą zawiódł, a tak zawiodłem się normalnie i spokojnie, zgodnie z planem i zasadą nil admirari. Bo czyż istnieje japońska książka poprawnie przetłumaczona z angielskiego? Poprawnie, czyli dająca się czytać bez uczucia, że oto zaserwowano danie mocno nieświeże w imię wątpliwych oszczędności na tłumaczeniu z oryginału. Dlaczego, pytam wymachując wirtualną pięścią w stronę wydawnictwa spod znaku harpagona, nie poproszono uprzejmie któregoś z japońskojęzycznych tłumaczy o przybliżenie tekstu polskiemu czytelnikowi? Nie wierzę że ta powieść jest zła. Momentami jest nawet ciekawa, ale przyjemność czytania psują zdania dostosowane do poziomu odbioru przeciętnego trzynastolatka. Mały przykład:
- Dobrze, zgadzam się. -Arinori z przesadą, po amerykańsku wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął, zdradzając tym swą młodość. To miłe zamiast na sztywnego urzędnika ze sprawozdaniem móc tu popatrzeć czasem na coś tak ładnego - powiedział w duchu i wyrwał sobie włos z nosa.
Ginko pomyślała że podróże na Zachód mimo wszystko wywarły na niego dobry wpływ. (str.103)
O co tu chodzi? Czy na Zachodzie urzędnicy państwowi wyrywają sobie włosy z nosa w obecności petentów? A może chodzi o uśmiech, obcy zazwyczaj japońskim urzędnikom? Albo amerykańskie wzruszenie ramionami? Nie, tak naprawdę chodzi o to że urzędnik przystał na żądanie wystosowane przez Ginko Ogino. Tekst pełen jest mniejszych i większych zgrzytów, skutecznie psujących przyjemność czytania. Dodatkowo, postać Ginko jawi się bardziej antypatyczna niż heroiczna. Dobrze ilustruje tezę że suma inteligencji i wykształcenia nie oznacza życiowej mądrości, pozwala jedynie na sprawne odgrywanie wyuczonej roli. Chciałbym na koniec dodać coś pozytywnego na temat powieści Watanabe i od razu przychodzi mi na myśl że czyta się ją szybko. Szkoda że nie bezboleśnie.

piątek, 27 lipca 2012

Yuko Taniguchi "Un océano en el armario"

Yuko Taniguchi jest amerykańską poetką. Mam słabość do prozy pisanej przez poetów. Wydaje się że potrafią zawrzeć więcej treści w tekście, stworzyć nastrój, przekonać że fikcja jest faktem. Tym razem również poczułem siłę poezji w nieskomplikowanej narracji. Jest to historia opowiadana przez dwie osoby: 9 letnią Helen Johnson i brata jej japońskiej babci Ume, Hideo. Mamy rok 1975. Hideo Takagawa mieszka w Japonii, Helen w Kalifornii. Dziewczynka jest świadkiem postępującej dezintegracji  rodziny. Matka cierpi z powodu nieokreślonych problemów psychicznych. Denerwuje się bez widocznej przyczyny, zamyka dzieci na wiele godzin w szafie, opowiada im przerażające historie o duchach. Ojciec po powrocie z wojny w Wietnamie ginie w apatii. Helen próbuje szukać przyczyn takiego stanu rzeczy w historii rodziny matki. Kontaktuje się z Hideo i w towarzystwie wuja wyrusza w podróż do Japonii. Tam poznaje powikłaną i skomplikowaną przeszłość matki i babki. Czy uda jej się odnaleźć klucz do scalenia rodziny? Yuko Taniguchi wykorzystuje okazję aby przypomnieć że sprawy rzadko bywają tak proste na jakie wyglądają a najbardziej niezrozumiałe ludzkie zachowania mogą mieć proste wytłumaczenie w towarzyszących okolicznościach. Przykleić etykietę z negatywną oceną jest łatwo, trudniej odnaleźć pod tą etykietą człowieka z jego wadami i zaletami, z wolą przetrwania. Książka mi się podobała z pewnym zastrzeżeniem. Postać Helen jest mieszaniną przesadnej dla jej wieku dojrzałości i dziecięcej naiwności. Na mój gust odrobinę za mało wiarygodna.

sobota, 21 lipca 2012

Jun'ichirō Tanizaki (谷崎潤一郎) "Siete cuentos japoneses"

"Siedem japońskich opowiadań", taki niewyszukany tytuł nosi liczący 374 strony zbiorek opowiadań autorstwa Jun'ichirō Tanizakiego. Co ciekawe, tylko dwa z nich: Tatuaż (Shisei, 1909) oraz Życie Shunkin (Shunkin-shō, 1933), są wymienione w polskiej wersji Wikipedii. Trzy kolejne: Terror (Kyōfu, 1913), The Thief (Watakushi, 1921) i Aguri (Aoi hana, 1922) odnalazłem w wersji angielskiej. Dwa pozostałe: El cuento de un hombre ciego (Momoku monogatari, 1931) oraz El puente de los sueños (Yume no ukihashi, 1959) najwyraźniej są mniej znane. Jak wskazują daty, opowiadania powstawały na przestrzeni pół wieku. To co może być zapewne zaletą dla japonisty, dla mnie przedstawiało pewną trudność w odbiorze. Przestawianie się na inne tempo, inny sposób narracji. Nie czytało się łatwo. Szczególnie boleśnie zapamiętałem przebrnięcie przez Życie Shunkin. Tu właśnie najlepiej widoczna jest najbardziej charakterystyczna moim zdaniem cecha pisarstwa Tanizakiego. We wszystkich opowiadaniach króluje męczący klimat niepewności. Drobiazgowo opisywane wydarzenia są następnie podawane w wątpliwość, pojawia się inna możliwa interpretacja i chociaż autor sugeruje którą z nich uważa za najbardziej prawdopodobną, pozostawia czytelnikowi wolną ręki w kwestii wyboru prawdziwej wersji. Gdybym miał wybrać najlepsze z opowiadań, wahałbym się pomiędzy Shisei, Momoku monogatari i Yume no ukihashi ze wskazaniem na to ostatnie. Yume no ukihashi jest opowieścią młodego mężczyzny, wracającego pamięcią do czasów dzieciństwa i okresu dojrzewania. Kiedy miał około pięciu lat umiera jego matka. Dwa lata później ojciec żeni się z kobietą do złudzenia przypominającą pierwszą żonę. Macocha jest podobna nie tylko z wyglądu, ma również podobny charakter i sposób bycia. We wspomnieniach chłopca pomału dochodzi do zatarcia różnic miedzy matką i macochą.Często nie jest pewien które wydarzenia są powinien przypisać której z nich. Na to nakłada się fascynacja seksualna drugą matką, mająca jednak źródło w dalekim wspomnieniu pełnych mleka piersi pierwszej. Szczypta perwersji rozbudza uwagę, zdaje się mówić Tanizaki puszczając oko do zdezorientowanego czytelnika. To było dla mnie pierwsze spotkanie z tym autorem. Mimo że opowiadania mi się podobały, nie będę rzucał się łapczywie na inne jego książki. Nie moje klimaty.

środa, 18 lipca 2012

Tenerife w ogniu.

Niestety, po pięciu latach względnego spokoju i niewielkich pożarów powrócił wielki ogień. Spłonęło już ponad 2 tysiące hektarów lasu, ewakuowano kilka miejscowości, zmobilizowano do boju tysiące ludzi. Wygląda to wszystko dość strasznie, ale na szczęście akcja toczy się w innej części wyspy i dowiedziałem się o wszystkim z smsa z Polski:
 - Wszystko u Ciebie ok? Pożary Ci nie grożą?
Nie grożą, przynajmniej na razie, ale po czterech nocach i dniach wiadomo już że całkowite wyeliminowanie ognia będzie możliwe dopiero za kilka tygodni. Płonie Barranco Tágara na granicy Llano de Ucanca. Las ze zdjęcia poniżej, zrobionego podczas jednego z ubiegłorocznych wypadów w góry, już nie istnieje. Podobnie jak wiele innych miejsc. Płoną okolice Vilaflor, Taucho, Ifonche, Guía de Isora. Płoną lasy, wąwozy, domy, zwierzęta i dobytek. Na szczęście ludzi udało się zawczasu ewakuować. Nie wiadomo kiedy wrócą do siebie.

Przy okazji niechcący dowiaduję się interesujących reguł pożarologii praktycznej. Na przykład zasada 3x30 dotycząca czynników ryzyka rozprzestrzeniania się ognia:
1. Prędkość wiatru powyżej 30km/h (spełniony)
2. Temperatura powietrza powyżej 30ºC (spełniony - było wczoraj ponad 40)
3. Wilgotność podłoża poniżej 30 %. (spełniony - jest 6)
Krótko mówiąc sytuacja jest niekorzystna z prognozą krótko i średnioterminową negatywną :(

Na jutubie pojawiły się już rekopilacje obrazków, nie zachęcam do oglądania, wklejam  ku pamięci...




niedziela, 15 lipca 2012

ERROR 0036



Czasem dzwonimy na infolinie dużych firm, banków itp. Wydaje się że coraz trudniej jest uzyskać jakąkolwiek pomoc, połączyć się w końcu z kompetentną osobą. W Hiszpanii jest podobnie a w przyszłości może być jeszcze gorzej. I o tym właśnie jest ten film.

Po przerwie...

Przez jakiś czas nie pisałem, doczekałem się paru pytań o powody a nawet, ku niejakiemu zdziwieniu zachętę do kontynuacji. To bardzo miłe, jestem zaskoczony i dziękuję.
Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie osoba kompletnie anonimowa. Jak wiadomo, administratorzy stron posługują się mniej lub bardziej dokładnymi narzędziami do monitorowania zachowań odwiedzających. Nie jestem wyjątkiem i od wielu miesięcy obserwuję codzienne wejścia na nothing box z Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej w Warszawie. Wizyty układają się w zadziwiający constans, mimo trzymiesięcznego zastoju na blogu. Jestem pod wrażeniem. Tajemniczy/a Nieznajomy/a: jest mi niezmiernie miło z z powodu Twojej niewzruszonej stałości. Codziennie rano, od poniedziałku do piątku między 7:37 a 8:00 rzucasz okiem w kierunku pustego pudełka i z każdym dniem odnajdujesz je chłodniejszą ziejące pustką. Wyobrażam sobie że podchodzisz do biurka i palcem wskazującym lewej ręki włączasz komputer. Masz mnóstwo czasu, Windows XP uruchamia się wieki całe. Kładziesz torbę/torebkę w zwykłym miejscu i zaczynasz robić kawę. Kiedy jest gotowa (słodzisz?), siadasz z kubkiem przed monitorem. Jeszcze aktualizuje się antywirus. Jeśli nawet nie słodzisz to i tak mieszasz ulubioną łyżeczką w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Odpalasz program potrzebny Ci do pracy i starą wersję Firefoxa. Zaglądasz w kilkanaście zawsze tych samych miejsc, odpisujesz na maile i kiedy kofeina osiągnie docelowe stężenie w cytoplazmie neuronów Ośrodkowego Układu Nerwowego przechodzisz do spraw istotnych, wymagających Twojego fachowego, życzliwego zainteresowania. Mam nadzieję że nie masz mi za złe że o tym piszę, miałem ochotę sprawić Ci miłą niespodziankę. Pozdrawiam serdecznie :).

Hiromi Trio Project

W środę odbył się w audytorium w Santa Cruz genialny koncert. Nie chcę nadużywać wielkich słów, ale był naprawdę genialny. W filmiku jaki wklejam poniżej Hiromi Uehara mówi: moim celem nie jest przesłanie muzyki z palców rąk do uszu słuchaczy, chcę ją przekazać bezpośrednio z serca do ich serc. Ta sztuka jej się udaje. Od pierwszych taktów czułem się uczestnikiem niezwykłego wydarzenia. Pasja, perfekcja i improwizacja w modelowych proporcjach. Bywa że słucham jazzu, czasem muzyki klasycznej, nie należą one jednak do moich ulubionych gatunków. Ale z muzyką jest jak z jedzeniem, można zaledwie tolerować hiszpańską kuchnię i zachwycić się dobrze przyrządzonym ogonem byka. Takie przyziemne porównanie wpadło mi do głowy kiedy nie mogłem wyjść z podziwu dla wirtuozerii i klasy Hiromi. Jeśli ktoś z obecnych na sali nie znajdował się jakimś cudem w stanie ekstazy, to na pewno ją osiągnął kiedy na widowni zagrała niewyłączona komórka. Wśród publiczności dał się wyczuć nastrój dezaprobaty, nawet nie szmer niezadowolenia, rodzaj bezdźwięcznego dysonansu. Hiromi nie przerwała gry, wydawało się że może nawet nic nie zauważyła. Była w środku swojej muzyki. Ale po zaledwie 20-30 sekundach dzwonek telefonu pojawił się ponownie, tym razem wyczarowany z klawiatury fortepianu, idealnie podobny do oryginału zdawał się być odzewem, sekretnym przesłaniem tylko dla wtajemniczonych. Skończyło się na rozluźniającym śmiechu i krótkich brawach a zabrzmiało tak naturalnie jakby było od początku zaplanowane.
Piszę o Hiromi bo daje nazwę i przewodzi grupie, ale towarzyszy jej dwóch doskonałych muzyków, bez których trudno byłoby osiągnąć ten bliski ideału efekt: na gitarze basowej Anthony Jackson, na perkusji Simon Philips. Kiedy ponownie będę miał możliwość posłuchania jej na żywo, rzucę wszystko i pobiegnę do kasy po bilet. W pierwszym rzędzie.

Poniżej fragmenty wywiadu przeplatane muzyką. Nędzny erzac, ale lepszy rydz niż nic, jak mawiała moja Babcia.


sobota, 21 kwietnia 2012

Shūsaku Endō "El samurái" (侍、Samurai)

Zauważyłem że ostatnio mniej piszę o książkach. To chyba sprawa czytnika, przechodzę płynnie od jednej pozycji do drugiej bez rytuału odkładania przeczytanej książki na półkę, przekładania zakładki, oglądania obrazków czy prostego zważenia tomu w dłoni. To ostatnie w połączeniu z zapachem zadrukowanych kartek diabelnie przyjemne! Poza tym wszystko co ostatnio przeczytałem poruszyło mnie w sposób nie zawsze łatwy do określenia i zamknięcia w prostych słowach. Do "Samuraja" zajrzałem zachęcony interesującą recenzją Aithne, przeczytaną dość przypadkowo przy okazji szukania informacji o "Jestem kotem". Prawdopodobnie bez niej nadal odkładałbym czytanie na później, przekonany że rzecz jest głównie o zatapianiu miecza w trzewiach wrogów i własnych. Tak jednak nie jest. To jest książka o podróży do źródeł człowieczeństwa, o przyczynach pierwotnych potrzeb ducha, o narodzinach wiary. Najbardziej zadziwiająca podróż Hasekury Rokuemona i ojca Velasco odbywa się w ich postrzeganiu świata. Kiedy się poznają trudno o większy kontrast. Zubożały samuraj, poganin zadowolony z twardego wiejskiego życia jakie przypadło mu w udziale oraz ambitny urzędnik organizacji religijnej o światowym zasięgu, marzący o znaczącym awansie w hierarchii. O objęciu biskupstwa Japonii. Złośliwy los kazał im połączyć siły i poświęcić kilka lat wysiłków na wykonanie zadania od początku skazanego na niepowodzenie. Zbliżają się do siebie w sposób zaskakujący nawet dla nich, odkrywając po drodze Boga przegranych, chorych i zagubionych. Boga trzymającego się z daleka od gabinetów polityków, biskupich pałaców i watykańskich bazylik. Docierają do gorącego jądra chrześcijaństwa.
Wszystko to ładnie napisane i okraszone przygodowym smakiem. Książka mi się podobała również dlatego że odkrywa jeden z powodów dla których japońska mentalność jawi mi się dziwnie bliska, biorąc pod uwagę że nigdy w Japonii nie byłem, nie studiowałem kultury ani języka. Pisze Shūsaku Endō że Japończyk szuka równowagi, nie interesuje do gorące ani zimne tylko letnie. Nie interesuje go obietnica lub groźba pośmiertnych kolei losu, tylko to co ma znaczenie tu i teraz. I to mi się podoba. Nie wiem na ile ten obraz jest zgodny z rzeczywistością, ale jakaś przyczyna porażki ewangelizacji w Japonii musi być. Shūsaku odrzuca w książce japońską tradycję religijną i opowiada się po stronie najgłębszej wiary. Paradoksalnie, najgłębsza wiara nie jest możliwa do pogodzenia i globalnymi interesami instytucji religijnych, mówi Endō. Taki wniosek nasuwa się sam, proszę księdza.

piątek, 20 kwietnia 2012

Azure Ray "Larraine"



Wyłowiłem ten kawałek słuchając w samochodzie albumu ''Drawing Down The Moon'' (2010). Jechaliśmy ze znajomymi na obiad do Casa Fito w Chimiche, miejsce zasługujące na osobnego posta ze względu na wyróżniające je walory gastronomiczno estetyczne. Znakomity escaldon, serwowany z kawałkami grubo krojonej białej cebuli i świeżym kozim serem, bacalao z kasztanami,  soczyste secreto ibérico, niezłe wino i czekoladowy tort na deser. Po posiłku zostało miłe kulinarne wspomnienie. Po podróży, ta piosenka. Początkowo ujęła mnie ciepła, matowa barwa idealnie pasujących do siebie głosów i nieco monotonny rytm. Później zwróciłem uwagę na narastające napięcie: do samotnej gitary dołącza basowa, następnie perkusja i w końcu smyczki. Jednak powaliło mnie dopiero kiedy słowa zaczęły docierać do zahipnotyzowanej melodią, półuśpionej kołysaniem samochodu świadomości.
Teraz słucham ich bezustannie..

AZURE RAY "Larraine"

You grew up in a patch
Some say that it was cursed
You spent your whole life
Trying to wash away the dirt
They said that you were nothing
With their hands under your skirt
So you tide yourself away
With a rag under your shirt
Oh Larraine

Your daddy loved you wrong
While he pointed his gun
Your mother turned her face
Being princess of grace
Oh Larraine

They left you in the woods
To find your way back like a dog
You cried in the dark
While they drank beers on the lawn
Oh Larraine
Oh Larraine

The nightmares wouldn’t stop
So you drink them to a haze
But when you cut the lines
They put you away

You had a little girl
Who writes songs about your pain
An episode of grace
And now she’s living in L.A
Oh Larraine
Oh Larraine

Most of them I never knew
But that is just as well
Even as I cry for you
I know they’re all in hell
Oh Larraine

Don’t you know it was all for you Larraine
Everything I did was for you Larraine
Cause what they did to you they did to me


środa, 11 kwietnia 2012

Forestal Park - Las Lagunetas, km 16

Lepiej późno niż wcale. W końcu doszło do otwarcia "Forestal Park" przy drodze z Esperanzy na Teide. Trzeba przyznać że propozycje są ciekawe i przystosowane do różnych możliwości, od łatwych rodzinnych do zapierających dech podniebnych spacerów. W ubiegła sobotę przeszliśmy pięć różnych tras i zostało nam do pokonania jeszcze kilka. Nowy sprzęt, sympatyczni instruktorzy, niezapomniany zapach kanaryjskiej sosny i eukaliptusa. Teneryfa to nie jest idealne miejsce do plażowania, Teneryfa to świat gór..

czwartek, 5 kwietnia 2012

Steve McCurry w Santa Cruz

Trzy tygodnie temu w siedzibie Caja Canarias została otwarta wystawa fotografii Steve'a McCurry. Nie wklejam żadnego zdjęcia bo po prostu nie wiem co wybrać, abstrahując całkowicie od kolczastego tematu praw autorskich. Po nieudanym Fotonoviembre 2011, tak nieudanym że nie chciało mi się nawet o tym pisać, fotografie Steve'a kłują w oczy perfekcją koncepcji i wykonania. Nie wiem jak i kiedy minęła godzina z kawałkiem. Wróciłem z intensywnej podróży do innego, fascynującego świata.

środa, 4 kwietnia 2012

Nacho Vigalondo "Extraterrestre"


Fajny film wczoraj widziałem, chciałoby się powiedzieć. Tyle że nie wczoraj a w czwartek i mało brakowało abyśmy obeszli się smakiem bo w czwartek świętowano w Santa Cruz strajk generalny. Z powodu objazdów dotarliśmy do kina 5 minut po czasie, cudem parkując w okolicy baru "Kaplica". Jakby tego było mało okazało się że akurat na "Extraterrestre" nikt nie przyszedł i projekcja się nie odbędzie. Na szczęście po krótkiej debacie udało nam się przekonać operatora że może jednak, skoro już dotarliśmy i w ogóle...
Julio budzi się w obcym mieszkaniu, prawdopodobnie po niezłej imprezie bo nic nie pamięta. Na podłodze znajduje czarny biustonosz a w kuchni jego długonogą właścicielkę (oboje na zdjęciu powyżej). Julia również nic nie pamięta z minionej nocy więc przedstawiają się sobie nawzajem i podejmując walkę z kacem przy pomocy czarnej kawy, usiłują przypomnieć sobie szczegóły minionego wieczoru. Niestety, amnezja jest całkowita i trzeba wrócić do rzeczywistości bez względu na to co się ubiegłej nocy wydarzyło. Tymczasem okazuje się, że rzeczywistość jest jakaś inna. Nie działają telefony, brak programów w telewizji, nie można połączyć się z internetem. Za oknem na ulicy pustki. Nie ma nikogo. Spoglądają w niebo (na zdjęciu powyżej) i dostrzegają olbrzymi latający talerz, obracające się wolno nad Madrytem UFO. Od tej chwili aż do końca filmu trwa bliski poetyce "Rejsu" festiwal pierwszorzędnego absurdalnego humoru. Obcy samą swoją obecnością prowokują najdziwniejsze reakcje a opowieść płynie i komplikuję się bardziej i bardziej w miarę rozwoju sytuacji. Projekt jest niskobudżetowy, nie ma w nim efektów specjalnych jakich można by się spodziewać po filmie o kosmitach. Większość scen nakręcono w tym samym mieszkaniu i okolicy. Brak środków na lasery i eksplozje miał wybitnie dobroczynny efekt na jakość produkcji i kreatywność zespołu. W miejsce wojny światów jest masa pomysłów, dobre aktorstwo i morze śmiechu. Genialne.

poniedziałek, 19 marca 2012

Esther Ovejero "Viaje"

Na muzycznej pustyni Teneryfy niespodziewanie zbiegły się trzy koncerty i mieliśmy w sobotę mały dylemat. Z jednej strony w Orotavie Luz Casal, której może nie uwielbiamy ale ciekawi byliśmy jak wygląda na żywo. Z drugiej fado w Teatro Leal w Lagunie. Też korci, ale nie była to Mariza wiec... do audytorium skierowaliśmy kroki i po nabyciu w ostatniej chwili dwóch biletów w cenie 15 erło sztuka otrzymaliśmy dość chaotyczny spektakl, muzyczną podróż poprzez dotychczasowe zainteresowania i nagrania Esther Ovejero.Wielki czarny głos. Kiko Perdomo jaśniutko błyszczał na saksofonie i klarnecie. Reszta zespołu grała co najmniej poprawnie, ale czegoś brakowało. Może wybór utworów był niezbyt szczęśliwy, zmieszanie jazzu z muzyką latynoską i elementami afrykańskiej zamieszało mi w kiszkach i wyszedłem z zawrotem głowy oraz uczuciem żalu. Szkoda że marnuje się taki Głos. Porównywalny z głosem Adele, który całkiem niedawno podbił świat. Mocny, głęboki i schowany przed szerszą publicznością..

czwartek, 8 marca 2012

Wiadomość w butelce

A właściwie nie tyle w butelce co na banknocie, jednak z większą nadzieją na dotarcie do adresata. W Polsce, jak mi się wydaje, dość powszechne jest narzekanie na polityków. Można by pomyśleć że mamy najgorszych na świecie. Nie jestem pewien na ile to pocieszające, ale Hiszpanie myślą dokładnie tak samo o swoich. Wyrazem tego nurtu ideowego jest poniższy obrazek:


"Panowie Politycy, ponieważ wiem że prędzej czy później ten banknot skończy w waszych rękach: idźcie w cholerę!!"

Nie mam zamiaru rozstrzygać sporu w sprawie stopnia skorumpowania polskich czy hiszpańskich posłów, radnych i burmistrzów. Moja babcia powiedziałaby że wszyscy są po jednych pieniądzach. Z biegiem lat coraz bardziej doceniam Jej mądrość.

wtorek, 6 marca 2012

Nadine Labaki "¿Y ahora adónde vamos?" ("Dokąd idziemy?")



Najnowszy, świeżutki, pachnący Bliskim Wschodem film Nadine Labaki wszedł na ekrany! Po przypadkowym obejrzeniu "Karmelu" czekałem cierpliwie/niecierpliwie (niepotrzebne skreślić), na kolejny autorski film Labaki. O tak, czekałem z niepokojem bo nieraz już tak bywało że po dobrym filmie reżyser zaskakiwał nieprzemyślanym pomysłem. Ba, nawet wielki, stary, zgryźliwy Woody Allen miewa wahania formy. Na szczęście tym razem obyło się bez wpadki. Z uśmiechem od ucha do ucha obejrzałem kolejny piękny obraz z warsztatu Nadine. A było to tak. Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami leżała maleńka wioska, której mieszkańcy żyli ze sobą w odwiecznej zgodzie. W centrum osady stał kościół. Obok kościoła meczet. Przy prowadzącej do nich drodze znajdował się cmentarz. Po lewej stronie chrześcijański a po prawej muzułmański. Ludzie pracowali i odpoczywali, przyjaźnili się i nie lubili bez względu na przynależność religijną. Gdyby nie brodate twarze mężczyzn i schowane pod chustami włosy kobiet nie byłoby możliwe określenie wyznania mieszkańców.
Jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym był przedpotopowy telewizor żony wójta i organizowane przez nią na placyku pod chmurką seanse filmowe. I stąd właśnie nadeszło zagrożenie. Kiedy mężczyźni dowiedzieli się o walkach na tle religijnym w okolicy, napięcie w wiosce zaczęło niebezpiecznie narastać. Niewinne zadawnione spory urosły do rangi śmiertelnej urazy. Od bójki w gospodzie tylko krok do wykopania wojennego topora. W tym przypadku kałasznikowa. Kobiety nie pozostały bierne w obliczu jawnej utraty rozumu przez swoich mężów, synów i braci. Zjednoczone w pragnieniu ocalenia im wszystkim życia, wspomagane zgodnie przez imama i księdza chwytają się najbardziej nieprawdopodobnych sposobów dla uniknięcia katastrofy. Cały film jest utrzymany w klimacie baśniowej opowieści, zdarzenia prawdopodobne przeplatają się z fantazją. Ciepłe zdjęcia i energetyczna muzyka znakomicie dopełniają całości. Już następnego dnia miałem ochotę obejrzeć go po raz wtóry. Mimo upływu kilku dni pragnienie powrotu do świata Nadine Labaki trzyma się mocno... Kiedy trzeci film??



sobota, 25 lutego 2012

Takuji Ichikawa "Sayonara Mio"

Nostalgiczna opowieść o miłości. W momencie rozpoczęcia akcji Mio od roku nie żyje. Takkun, samotny ojciec sześciolatka kiepsko radzi sobie z codziennością ze względu na pewne ograniczenia umysłowe oraz liczne fobie. Ma kłopot z załatwianiem codziennych spraw, problemy ze świeżą pamięcią, napady paniki w windzie, kinie, środkach komunikacji. Wszystkie te cechy mają duże znaczenie dla rozwoju akcji. Mio jest jego pierwszą miłością, żoną, matką Yuji'ego. Kilka dni przed śmiercią zapowiedziała Takkunowi że wróci do nich na czas pory deszczowej w kolejnym roku. Jakkolwiek brzmi to nieprawdopodobnie, zmarła Mio pojawia się w życiu swoich dwóch chłopców w ciele z krwi i kości. Następujące wydarzenia są dla Takkuna okazją do ponownego przeżycia najważniejszych chwil związku z Mio, pogodzenia z rzeczywistością i ostatecznego pożegnania. Yuji nie tylko tęsknił za mamą, również zmaga się z pytaniem czy jego narodziny nie przyczyniły się do jej przedwczesnej śmierci. Poza tym w ciągu minionego roku zaczął zapominać. Jak straszne może być dla sześciolatka poczucie zacierania się w pamięci twarzy matki? Książka na pewno nie jest wybitna, jednak czyta się wartko. Historia mimo dużej dozy tkliwości dobrze wymyślona. Liczne zwroty akcji i oryginalne zakończenie nie pozwalają na nudę. Dla mnie jak zwykle smaczkiem i atrakcją są japońskie realia, wschodnia egzotyka codzienności.

piątek, 24 lutego 2012

Leonard Cohen "Old Ideas"

Właśnie słucham jej po raz pierwszy.
Poddaję się magii.
Jest piątek, 24 lutego 2012 i słucham po raz pierwszy nowej płyty Leonarda Cohena.

Steve McQueen "Shame"

Odebrałem "Shame" jako skrajnie niejednorodny obraz. Wiadomo że prawie zawsze można odnaleźć różne warstwy w dziele filmowym, jednak świadomość ich istnienia pojawia się post factum, po seansie. Tym razem już podczas oglądania widziałem dwa różne filmy, ostro oddzielone od siebie jak dwa niemożliwe do zmieszania płyny, w butelce z bezbarwnego szkła. Od strony realizatorskiej doznałem nieomal fizycznej rozkoszy. Oświetlenie, praca kamery, zbliżenia i plany perfekcyjnie tworzą zamierzony nastrój, od początku wprowadzają widza w sam środek życia bohatera. Dobrze dobrana muzyka potęguje efekt. Powstaje wrażenie oglądania świetnego filmu. Moim zdaniem to wrażenie jest złudne i powierzchowne. Za więcej niż przyzwoitym warsztatem filmowym nie kryje się nic albo prawie nic. Nie ma ciekawej historii, oryginalnego przesłania. Innymi słowy król jest nagi. W drugiej warstwie widzę banalną opowieść o uzależnieniu. Pomysł na uzależnienie od seksu a nie od alkoholu, hazardu czy zakupów ma dodać atrakcyjności obrazowi i do pewnego stopnia reżyser osiąga ten cel. Przyznaję że wolę oglądać sceny łóżkowe niż na przykład grubasa objadającego się hamburgerami albo pijaka z butelczyną za pazuchą. Nie zmienia to faktu, że mechanizm nałogu jest identyczny a los nałogowca tak tragicznie przewidywalny że aż nudny. Poza tym nie lubię aktorstwa Fassbendera. Z drugiej (a nawet trzeciej) strony, okoliczność wyjścia z kina z mieszanymi uczuciami godna jest odnotowania. Zatem odnotowuję.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Szlakiem migdałowców...

...przeszliśmy w tym roku 2 lutego, tak więc zamieszczam zdjęcia z małym poślizgiem. Trasa wiodła z Valle de Arriba położonego obok Santiago del Teide do Arguayo. Było bezwietrznie ale chłodno, 8 stopni rano i niewiele więcej w południe. Mam wrażenie że w tym roku zakwitło więcej kwiatów niż w ubiegłym. Być może dlatego że dzień był bardziej słoneczny. Ale po co tyle gadania, kiedy istotny jest przekaz wizualny. ¡Damas y caballeros: migdałowce (Amygdalus communis L.) zakwitły!















niedziela, 19 lutego 2012

Winston Groom "Forrest Gump"

Wszyscy znają film z Tomem Hanksem w roli Forresta Gumpa i takiego właśnie filmowego Gumpa wyobrażałem sobie czytając książkę. Jednak Forrest literacki różni się nieco od ekranowego. Bliższy jest bardziej postaci "Rain Mana", autystycznego geniusza. Ze scenariusza filmowego wycięto potężną dawkę materiału, przygody z NASA w kosmosie i w Nowej Gwinei, turnieje szachowe, kariera zapaśnika i wiele innych. Z drugiej strony nie odnalazłem w książce spotkania z Elvisem czy biegu od oceanu do oceanu. Cóż ekran ma inne wymagania niż papier i dobrze że jedno nie wyklucza drugiego. Poza tymi drobnymi w istocie szczegółami, klimat opowieści jest zbliżony do tego co zapamiętałem z filmu. Forrest Gump nadal ma dla mnie twarz Toma Hanksa. Wesoła i przyjemna lektura, którą poleciłbym bez wahania na wakacje.

niedziela, 12 lutego 2012

Iciar Bollaín, Verónica Echegui: "Katmandú, un espejo en el cielo"

Czekałem na ten film z trzech powodów i wszystkie są wymienione w tytule posta. Po pierwsze Iciar Bollaín, której "También la lluvia" oczarowała mnie, pozostawiła wrażenie obejrzenia jednego z najlepszych filmów ubiegłego roku. Po drugie Verónica Echegui, całkiem niedawno świetna w roli Emmy. Zwraca uwagę intrygującym szorstko-matowym niskim głosem i tajemniczym uśmiechem na ustach. Po trzecie wreszcie góry i Nepal albo Nepal i góry jak kto woli. Wysokich gór nigdy za wiele. Jednakże tam gdzie dominują wygórowane oczekiwania, większe jest ryzyko zawodu i to właśnie mi się przytrafiło. Niestety, panie w których pokładałem wielkie nadzieje wybrały się na wycieczkę w góry Mustang bez jasno określonego pomysłu na film. I to widać. Historia opowiedziana została pobieżnie i nieprzekonywająco. Miejscami łzawo, ocierając się o tani sentymentalizm. Drażniło mnie traktowanie Nepalczyków przez filmowców z pozycji kolonialisty. Oczywiście nie bezpośrednio, ale gdzieś podskórnie wyczuwa się poczucie wyższości realizatorów nad ciemnym rdzennym ludem. Nie zawiodły jedynie krajobrazy, majestatyczne, nierealne, bajeczne...
Film powstał na podstawie książki katalońskiej nauczycielki pracującej w nepalskich szkołach. Wydaje się że książka (Vicki Subirana, "Una maestra en Kathmandú") może być ciekawsza od filmu. Jak zwykle, mruczę automatycznie pod nosem.

sobota, 11 lutego 2012

Natsume Sōseki "Jestem kotem"

Fascynująca książka, drugie spotkanie z autorem i kolejne udane. Zanim zdecydowałem się na napisanie krótkiej notki z lektury, ciekaw byłem co napisali inni, bardziej zaznajomieni z tajnikami literackiego japońskiego ogrodu. Najbliższą mi okazała się być relacja jaką zamieściła na swoim blogu Luiza Stachura. Prawdopodobnie pisząc posta warto byłoby dodać również coś od siebie. Prawdopodobnie zabrzmi to dziwnie, ale nie odebrałem tej książeczki jako powieści satyrycznej, pomimo że podczas czytania śmiałem się w głos i ze łzami szczęścia w oczach czytałem U. na głos długie fragmenty. W moim odczuciu tekst jest bardziej wyrazem rozczarowania człowiekiem, społeczeństwem a nawet rodzajem ludzkim. Rozczarowania, rezygnacji z oczekiwania na poprawę i fatalistycznego pogodzenia z nadchodzącą katastrofą. Tak, jedyną nadzieją na lepsze czasy jest nadchodząca kocia cywilizacja, mówi z obojętnością mędrca Natsume Sōseki.
Jak to możliwe że tak ciężka i głęboka krytyka społeczna została przedstawiona pod przykrywką satyry? Otóż to, gdyby nie potężna dawka absurdalnego humoru, po przeczytaniu należałoby niezwłocznie odpalić zawartość nuklearnych arsenałów. Albo przynajmniej pójść do pasmanterii, kupić metr bieżący gumy do majtek i strzelić sobie w łeb.
W końcu, arcyciekawa wydała mi się notka o autorze, napisana przez tłumacza, pana Mikołaja Melanowicza. Przeczytałem ją chyba z pięć razy...

czwartek, 9 lutego 2012

Alex de la Iglesia "La chispa de la vida"

Szyderczy obraz rzeczywistości medialnej pokazany w tym filmie jest uderzający porażający.  Alex de la Iglesia stworzył karykaturę ze znakomicie narysowanymi postaciami. Główny bohater (Roberto), wypalony bezrobotny spec od reklamy bezskutecznie szuka pracy pukając do drzwi luksusowych gabinetów swoich dawnych kolegów - w tragicznej roli debiutuje José Mota, aktor komediowy i parodysta. Nie mogę odmówić sobie przyjemności wklejenia poniżej fragmentu telewizyjnego programu noworocznego sprzed roku, José Mota to ten pan w białym stroju.



Niestety, jego starania od kilku lat są bezowocne i jedynie bezwarunkowe wsparcie żony (Salma Hayek) utrzymuje go w jako takiej kondycji psychicznej. Po kolejnym nieudanym spotkaniu wraca myślami do początków małżeństwa. Postanawia spędzić z żoną weekend w hotelu zapamiętanym z miesiąca miodowego. Romantyczny pomysł również okazuje się porażką bo hotel przestał istnieć a w jego miejscu powstało muzeum z odrestaurowanym amfiteatrem z czasów rzymskich. Zdezorientowany Roberto trafia tu w momencie uroczystej inauguracji z udziałem miejscowych władz i tłumu reporterów. Porwany przez strumień ludzi dostaje się do środka, gubi w labiryncie korytarzy aby w wyniku splotu nieprawdopodobnych zdarzeń upaść ze sporej wysokości na pokrytą stalowym rusztowaniem scenę amfiteatru. I w tym momencie zaczyna się film. Okazuje się że Roberto nie może wstać. Leży na wznak z rozrzuconymi ramionami w pozycji ukrzyżowanego, rusza rękami i nogami, mówi i myśli normalnie ale w jego głowie tkwi metalowy pręt wystający z rusztowania. Przybyli na miejsce ratownicy pogotowia odmawiają podniesienia go ze względu na ryzyko natychmiastowego zgonu w wyniku krwawienia śródczaszkowego. Kiedy dowiadują się o tym obecni na otwarciu muzeum dziennikarze i reporterzy, wypadek Roberto staje się newsem lokalnym, następnie krajowym i w krótkim czasie międzynarodowym. Warto przyjrzeć się różnym reakcjom na zaistniałą sytuację. Dyrektorka muzeum obawia się o integralność zabytkowych kamieni podczas próby uwalniania rannego. Szef agencji reklamowej, który kilka godzin wcześniej pokazał mu drzwi dzwoni z ofertą pracy. Burmistrz co chwilę odbiera sprzeczne rozkazy z partyjnej wierchuszki i usiłuje zastosować się do nich nie tracąc stołka przy okazji niespodziewanej afery. Sam Roberto zaczyna dostrzegać w niewygodnym położeniu szansę na sukces i postanawia sprzedać wyłączność na jedyny wywiad temu kto da więcej...
Nie zdradziłem tu zbyt wielu wydarzeń, w filmie dzieje się sporo a po projekcji dopadła mnie refleksja na temat celebrytów. Cóż to za dziwny gatunek ludzi. Znani tylko dlatego że z jakiegoś powodu pokazali się w telewizji. Pojawiają się bo ktoś na tym zarabia jakąś kasę. Znikają, bo nie mają nic do powiedzenia i publiczność się nudzi.
Film świetny, dobrze pomyślany, zagrany i zrealizowany. Na filmwebie dałem mu 9/10.


niedziela, 15 stycznia 2012

Polska to nie jest normalny kraj, ale już się nie boję :D

Wytracając wczoraj czas, surfując bo bezkresnych obszarach wirtualnej pustyni, odnalazłem miłą oazę, świeże spojrzenia na Polskę. Aby było egzotyczniej, spojrzenie oczyma Meksykanki mieszkającej w Warszawie. Polska to nie jest normalny kraj, ale już się nie boję :D - w ten sposób podsumowała ostatni post na swoim blogu Muy Dom Polska. Od zawsze ciekawi mnie sytuacja styku kultur, dlatego zachwycam się Singerem o którym na tym blogu ani mru mru, bo od dawna nie miałem w rękach pozycji dotąd mi obcej. Jeden kraj, dwa narody o odmiennych kulturach i językach. Sztuka życia razem i jednocześnie oddzielnie. Nadal istnieją małe ludziki o ciasnych móżdżkach, którym to przeszkadzało i przeszkadzać nie przestaje. Ale wracając do Raquel i jej bloga, zabawnie jest popatrzeć na Warszawę z jej punktu widzenia. Warszawa jest malutka w porównaniu ze stolicą Meksyku. Co tam Warszawa, cała Europa jest malutka i łatwa do przejechania samochodem. A jakim zaskoczeniem może być brak kontroli paszportowych dla osoby, której kraj oddzielony jest od dużego sąsiada najpilniej strzeżoną granicą świata! Dla Raquel egzotyczne są sprawy normalne, jak pory roku, suszenie włosów przed wyjściem z domu czy getry i pisze o tym ze świeżością dziecka, wrażliwością kobiety, rozsądkiem inteligentnego człowieka. W początkowych postach przeważa tęsknota za krajem, zmęczenie i niepewność. Teraz pisze radośniej, z humorem, ciekawością odkrywcy a nawet zacięciem naukowym - to o poście klasyfikującym pasażerów komunikacji miejskiej. Pisze o sprawach codziennych, ale i tych bardziej poważnych jak Powstanie Warszawskie.
Od czasu do czasu ktoś ze znajomych wybiera się do Polski, wysyła syna czy córkę na Erazmusa i pyta. Co zabrać? Co można zjeść? Czy jest bezpiecznie? Czy można się dogadać i tysiąc innych spraw. Od dzisiaj będę po prostu polecał bloga Raquel.

sobota, 14 stycznia 2012

Julio Cortázar "Las armas secretas y otros ralatos"

Kilkanaście opowiadań, każde nieco innej treści ale wszystkie w ponurym albo przynajmniej mrocznym nastroju. Najciekawsze wydało mi się opowiadanie "Señorita Cora", historia pobytu w szpitalu 16 letniego chłopca i relacji jakie powstają między nim, młodą pielęgniarką (tytułowa Cora) oraz matką. W ciągu kilkunastu dni pobytu chłopak z chłopaka staje się facetem, dziewczyna zdobywa lata doświadczenia zawodowego a matka zostaje zepchnięta na margines wydarzeń. Cortázar umieścił większość wydarzeń w głowach swoich bohaterów i co najbardziej mnie ujęło, posłużył się czymś w rodzaju wędrującego narratora. Pewnie ma to jakąś mądrą nazwę o której nie mam pojęcia. Chodzi o to, że podczas narracji bardzo płynnie dochodzi do przeskoku punktu widzenia. Mówiąc bardzo płynnie mam na myśli w trakcie wypowiadanego zdania, zapoczątkowanego raz przez chłopca i kończonego przez matkę, innym razem przez matkę i kończonego przez Corę. Konstrukcja opowiadania wymusza zwiększoną uwagę, trzeba czasem wrócić parę linijek w górę aby się zorientować kto co mówi i myśli.  Czytanie staje się nieco męczące, chociaż nie na tyle żeby rzucić książkę w kąt.  Zdecydowanie, Julio Cortázar nie jest moim ulubionym autorem, jednak czasem warto przebrnąć przez coś mniej ciekawego aby kolejna lektura smakowała lepiej.

piątek, 13 stycznia 2012

O kawie

W czwartek rano zamieściłem kawowy dowcip a później dopiero zdałem sobie sprawę z mnogości kaw w Hiszpanii. Nie mam na myśli dużej liczby gatunków na sklepowych półkach, tylko sposoby przyrządzania w barach, restauracjach, kawiarniach. Postanowiłem uporządkować własną wiedzę na temat hiszpańskiej kawy i przy okazji powiększyć zasoby internetu o jeszcze jeden punkt widzenia. Na początek drobna uwaga lingwistyczna, kawa (el café) jest rodzaju męskiego, co dobrze jest wziąć pod uwagę przy zamawianiu - (un café por favor) w odróżnieniu od rachunku, który tutaj należy do płci przeciwnej (la cuenta por favor). Niestety, beztroskie poproszenie o kawę prowadzi niechybnie do zdradliwego kelnerskiego pytania: a jaką? W tym momencie możemy wykazać się przygotowaniem do lekcji bądź totalną ignorancją. Od tego miejsca ignoranci mogą swobodnie przestać czytać

  1. Café solo - najbardziej podobna do włoskiego espresso. Mała czarna. Nieco słabsza i serwowana w nieznacznie większej objętości niż we Włoszech. Powszechnie znany akronim definiuje najważniejsze cechy café solo: Caliente, Amargo, Fuerte, Escaso (gorąca, gorzka, mocna, w niewielkiej ilości).
  2. Cortado - do małej czarnej dolewa się trochę mleka i podaje w małej szklaneczce. Całkowita objętość napoju to jakieś 3-4 małe czarne. Na półwyspie wystarczy powiedzieć cortado i już wiadomo jakie ma być, ale nie na wyspach bo tutaj należy określić czy mleko ma być normalne czy skondensowane.
  3. Cortado natural - ze zwykłym mlekiem. 
  4. Cortado leche leche - z mlekiem skondensowanym, ale wyłącznie na wyspach można powiedzieć leche leche i zostać zrozumianym. Na kontynencie mało popularne, występuje pod nazwą:
  5. Bombón - jak wyżej.
  6. Manchado - bardziej mleko z kawą niż kawa z mlekiem. Objętość jak cortado.
  7. Descafeinado - bezkofeinowa. Przynoszą filiżankę mleka i saszetkę rozpuszczalnej bezkofeinowej.
  8. Café con hielo - kawa y lodem, wcale niepodobna do znanej z Polski. Podają 2-3 kostki lodu w szklance do whisky i oddzielnie café solo w małej filiżance. Wlewamy kawę do szklanki z lodem i pijemy. A może w Polsce też tak to wygląda? Nie jestem do końca pewien.
  9. Café con leche - kawa z mlekiem. Podobna do cortado, ale z większą ilością mleka.
  10. Café americano - podobne do kawy z mlekiem ale należy się spodziewać napoju o mniejszej mocy.
  11. Barraquito - specjalność wyspiarska o wyrafinowanym składzie: mleko skondensowane, 43, kawa, zwykłe mleko, kawałeczek skórki cytrynowej, z góry posypane cynamonem. Jeśli mamy szczęście a barman zna się na rzeczy pięknie rozdzielone warstwy składników dodatkowo cieszą oko. Niestety, nie zawsze tak ładnie to wygląda i nie wszędzie dodają 43. Niektórzy uważają alkohol za dodatek całkiem extra i takie barraquito nazywają:
  12. Barraquito especial - albo nawet:
  13. Saperoco - z tą nazwą spotkałem się wyłącznie w Puerto de la Cruz i okolicach.
Uff, wiedziałem że lista będzie długa, ale nie spodziewałem się szczęśliwej trzynastki :)


Okazuje się że zapomniałem o dwóch innych rodzajach:
  • Carajillo - zabawna nazwa dla małej czarnej z łyczkiem czegoś mocniejszego.
  • Capuchino - pisownia hiszpańska, smak i skład wszystkim znany...
I to by było na tyle.

czwartek, 12 stycznia 2012

El café

Poniższa informacja nadeszła mailem i wstrząsnęła mną do głębi. Od dziś nie piję gorącej kawy w plastikowych kubkach...

INFORMATIVO - VASO DE PLASTICO
El café excesivamente caliente, en vaso de plástico, reduce en dos tercios la potencia sexual del hombre:

 

Primero quema los dedos y después la lengua...