piątek, 31 grudnia 2010

Ostatni post w tym roku

W dniu w którym wszyscy składają życzenia, pragnę pójść nieco pod prąd i wyrazić pogląd ze ograniczanie się do życzenia dobrze bliźniemu tylko w ostatnim dniu grudnia, oraz określanie tak krótkiego horyzontu czasowego jakim jest zaledwie jeden rok, budzi we mnie głęboki sprzeciw.
Wiedzcie Moi Mili, że życzę Wam samych dobrych i pięknych chwil nie tylko dziś, ale także we wszystkie inne dni oraz że pragnę aby Wasza Szczęśliwość trwała nie tylko w nadchodzącym 2011 roku, lecz także we wszystkich kolejnych latach, od dziś do nieskończoności, lub jak kto woli do wieczności.
Z filozoficznym pozdrowieniem,
m.

PS: poza tym imieniny obchodzi nie tylko Sylwester ale i Melania

piątek, 24 grudnia 2010

Muzyczne życzenia świąteczne

Dla Was którzy tu zaglądacie
najwyraźniej zbłąkani
(Jest Was zaledwie garstka i może dlatego
cenię mocno Wasze towarzystwo)
pozwoliłem sobie wybrać  skromny muzyczny upominek.

m.






wtorek, 21 grudnia 2010

Natsuo Kirino "Ostateczne wyjście"

Miałem okazję sobie przypomnieć dlaczego nie lubię kryminałów, horrorów, thrillerów i tym podobnej twórczości. Po książkę sięgnąłem zwabiony jej japońskością i skończyło się sennymi koszmarami przez trzy kolejne noce. Jak zwykle. Wydana w Polsce przed pięciu laty doczekała się kilku recenzji w necie. Ograniczę więc opis do podania linków do relacji najbardziej zbliżonych do moich doznań, napisanych przez germini i liritio. Ta druga jak pisze, z powodu lektury olała egzamin. Mam nadzieję że  nie oblała ;)
Najpełniejszą i nieomal profesjonalną analizę znalazłem tu.
Książka jest z pewnością intrygująca, wciągająca mniej więcej od 150 strony, miejscami obrzydliwie realistyczna, miejscami dojmująco okrutna. Moim zdaniem nie ma w niej miejsca na zbędne krwawe jatki. Każda kropla rozlanej krwi, każdy jęk bólu, każda odcięta głowa, są podporządkowane rozwojowi akcji, wyjaśnieniu motywów postępowania bohaterów, zrozumieniu ich psychiki. Postacie nakreślono grubą kreską, od razu wiadomo kto jest kto i czego można się po kim spodziewać. Mimo tego napotykamy na parę niespodzianek. Podobno powstał film na podstawie powieści. Nie widziałem go, ale myślę że to materiał nie tyle na film co na niezłą sztukę, może w teatrze telewizji? Mimo wspomnianych na wstępie nieprzyjemnych snów, chętnie przeczytam coś jeszcze tej autorki. Zainteresowanie wzbudza "Groteska".

wtorek, 14 grudnia 2010

Salvatore Adamo "En bandolera"

Piękny kawałek,  piękne jesienne obrazy, tchnie nostalgią ale i nadzieją. Posłuchajmy.


poniedziałek, 13 grudnia 2010

Nadine Labaki "Caramel" ("Karmel")

Duży plus dla programu drugiego telewizji hiszpańskiej. Już nie pamiętam kiedy ostatnio nieoczekiwanie obejrzałem tak zachwycający film. Nadine Labaki: scenarzystka, reżyser, aktorka. Graweruję w głowie jej imię, żeby nie przegapić kolejnego. "Karmel" jest obrazem pełnym życia, niepokoju i spokoju zarazem. Losy pięciu przyjaciółek splatają się w bejruckim salonie piękności. Trudno mówić o akcji, esencją jest obraz, nastrój, spojrzenia, niedopowiedzenia. Również idealnie dobrana muzyka. Marzenia, obawy, namiętności, po mistrzowsku zarysowane przez boską debiutantkę Nadine Labaki. W powietrzu wyczuwa się tchnienie geniuszu. Niech przemówi obraz, niech przemówi muzyka. Na wszelki wypadek powtórzę: Nadine Labaki!

















ps: nie jestem pewien czy z notki powyżej wynika dostatecznie jasno, że film bardzo mi się podobał.

sobota, 11 grudnia 2010

Clara Sánchez "Lo que esconde tu nombre" ("Co kryje twoje imię")

Książka zwróciła moją uwagę okładką. Staram się nie ulegać chwytom reklamowym, lecz łatwo nie jest, rozdarcie w okolicy ust jest tak dobrze sfotografowane, że musiałem dotknąć aby się przekonać że nie jest prawdziwe. Treść w pewnym sensie jest taka jak okładka. Przyciąga, zwodzi niepokojącym rozwojem wydarzeń, obiecuje nagrodę w postaci zgrabnego zakończenia. Niestety akcja kuleje, wpada w ślepe zaułki bez wyjścia, potyka się o nieprzemyślane przez autorkę wpadki i wypadki. A zapowiada się ciekawie. Sandra, młoda i samotna prawie matka (prawie bo w ciąży), spotyka na plaży małżeństwo norweskich staruszków. Skandynawskich emerytów jest w Hiszpanii więcej niż gołębi na krakowskim rynku. Samotnych ciężarnych 30 latek jest chyba jeszcze więcej, nie ma w tym spotkaniu nic dziwnego. Okazuje się, że wzajemnie się potrzebują do towarzystwa, załatwiania drobnych spraw, opieki. Jednocześnie na horyzoncie pojawia się Julian, rówieśnik Norwegów, emeryt z ostatnią życiową misją. Julian był więźniem obozu w Mauthausen, Norwegowie oprawcami. Sandra pomału dowiaduje się kim naprawdę są jej dobrotliwi starsi przyjaciele. Początkowo nie wierzy, szuka dowodów. Kiedy je znajduje jest już za późno na odwrót. Zostaje uwikłana w zemstę Juliana i ponure gierki nazistów. Do tego mamy wątek miłosny, prawdopodobny jak atak rekina w Bałtyku i pomyślany chyba dla poszerzenia grona odbiorców o gospodynie domowe. Pomyłka pani Claro.
Pomysł na powieść całkiem dobry, realizacja na 3+. Bez zachwytu, do Clary Sánchez raczej nie wrócę.

środa, 8 grudnia 2010

Alejandro González Iñárritu "Biutiful"

- Tato, jak się pisze beautiful? pyta Uxbala córka odrabiając lekcje.
- Normalnie, tak jak się mówi: biutiful. Uxbal nie uczy angielskiego na uniwersytecie. Zajmuje się przemytem ludzi z Chin i Afryki do Hiszpanii, korumpowaniem policjantów, organizowaniem nielegalnej produkcji przedmiotów "made in China" w sercu Barcelony i równie nielegalnej ich dystrybucji przez dziesiątki czarnych handlarzy. Interes idzie nieźle, Uxbal nie ma problemu z brakiem pieniędzy, raczej z efektywnym ich przeliczeniem. Oprócz tego ma dość szczególny dar. Przekazuje rodzinom niedawno zmarłych osób wiadomości z zaświatów. Widzi dusze wychodzące z ciał. Wiszą pod sufitem. Siadają na krzesłach. Pragną powiedzieć bliskim jedno, dwa ostatnie zdania. Uxbal chodzi na pogrzeby, wysłuchuje zmarłych, jest z tego znany. W sferze prywatnej dramat. Dzieci większość czasu spędzają w szkole i u chińskiej opiekunki. Wieczorami jadają na kolację płatki z mlekiem wyobrażając sobie że to hamburgery albo jajecznica. Matka jest pozbawiona praw rodzicielskich, jej główne źródło dochodu i rozrywka to prostytucja. Podstawowy problem: alkoholizm. Czasem wpada do domu próbując przekonać rodzinę o poprawie. Niestety, zbyt łatwo się denerwuje. Siniaki na twarzy syna i mokre spodenki od piżamy nie skłaniają Uxbala do okazania zaufania. Trudne i szorstkie jest to życie, ale można się przyzwyczaić. Jednak pojawia się nowy kłopot. Krwiomocz. Badania, analizy, diagnoza i wyrok. Rak. Zostało kilka miesięcy. Uxbal szuka w tym nieludzkim świecie miejsca dla swoich dzieci. Nie szuka nadziei dla siebie. Chce zapewnić im minimum bezpieczeństwa, kiedy jego już nie będzie. Tak się historia zaczyna, dalej trzeba już obejrzeć.
Iñáritu zrobił film poruszający. Nie. Zrobił film wstrząsający. Dotykający duszy. Bez skrawka przestrzeni na obojętność. Przeszywający. Straszny.
Najczęściej dopadam dobre filmy po latach. Tym razem udało się obejrzeć w kinie, w dniu hiszpańskiej premiery. Od piątku nie mogę przestać o nim myśleć.

czwartek, 25 listopada 2010

Jane Campion "Anioł przy moim stole"

Podobno dwie są rzeczy nieskończone. Wszechświat oraz ludzka ignorancja. W sprawie wszechświata zdania uczonych są podzielone, natomiast objawy ignorancji mam okazję obserwować często. Na przykład Nowa Zelandia. Nie wiedziałem że mieszkają tam jacyś pisarze. Sławni ludzie owszem. Niezbyt wielu wprawdzie, ale i kraj niezbyt gęsto zaludniony. Na myśl przychodzi George Mallory, Jane Campion... i już. Tymczasem włączam film i okazuje się że jest jeszcze Janet Frame, słynna pisarka o której nie miałem pojęcia. Film jest nakręcony na podstawie autobiograficznych tekstów Janet. Dla mnie ciekawy był wątek hiszpański, zaściankowość prowincji, karykaturalne postacie zabobonnych kobiet, wzięte żywcem z Monty Pythona. Niektóre z tych obrazów odnajduję tu do dziś. Nierówne ściany domów, wąskie uliczki, niewielkie bary z wierną klientelą, wino pite ze szklanek, dym cygar. Poza tym, film raczej jest mroczny i przygnębiający. Dla osób z problemami psychicznymi zdecydowanie niewskazany. Janet Frame żyła długo, ale niezbyt szczęśliwie. Tymczasem receptę na szczęście można zawrzeć w jednym zdaniu...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Yukio Mishima "El rumor del oleaje" ("Odgłos fal")

Piękna baśń. Ciekaw byłem tej książki z kilku powodów. Po pierwsze Mishima cieszył się uznaniem Kawabaty a Kawabata to dla mnie numer jeden na liście przebojów wszech czasów. Skoro cieszył się uznaniem mistrza, coś musiało w tym być. Wcześniej czytałem wydany w Polsce zbiór opowiadań "Zimny płomień", z którego spodobało mi się zaledwie jedno czy dwa. Niestety, żadne nie zapadło mi w pamięć i czułem, że coś ciekawego mi umyka. Po drugie dramatyczne zakończenie jego życia nieuchronnie budzi błysk zainteresowania. Co doprowadza człowieka do decyzji wbicia sobie miecza w brzuch i wykonania serii rytualnych cięć, pchnięć ? Skąd czerpie siłę potrzebną do bolesnego samounicestwienia? Nawet jeśli trudno uznać takie postępowanie za rozsądne, to nie sposób przejść nad nim do porządku dziennego. W tekście nie dostrzegłem nastrojów samobójczych. Wprost przeciwnie, znalazłem pochwałę życia, życiowej energii, nieugiętego dążenia do celu. Znalazłem też ducha Kawabaty w malowaniu nastroju, opisach, nawet w sposobie kończenia rozdziałów. Opowiadana historia jest prosta.
Czas: lata 50 XX wieku, współcześnie do wydania powieści.
Miejsce: niewielka wysepka na północy Japonii.
Osoby: Mieszkańcy wyspy wiodący proste, twarde życie. Mężczyźni zajmują się rybołówstwem, kobiety połowem pereł..
W tym małym środowisku wszyscy wszystkich znają i sensacją staje się niespodziewany powrót do domu córki najzamożniejszego sąsiada, pięknej Hatsuo. Mimo krańcowo niesprzyjających okoliczności, rozwija się uczucie miedzy nią i Shinjim, synem ubogiej wdowy. Stopniowo zbliżają się do siebie, pokonując kolejne stopnie w drodze do szczęścia. Po drodze przełamują opór i potępienie ze strony społeczności, przyjaciół i rodzin, intrygi kandydata na męża, gniew porywczego ojca dziewczyny. Przeżywają uczucie tak piękne, jakiego każdy z nas chciałby choć przez moment w życiu doświadczyć. Gdyby zakończenie było niepomyślne, mielibyśmy rodzaj dalekowschodniej tragedii w stylu Romea i Julii. Yukio wybrał inne rozwiązanie, pozwalając przeżyć wraz z bohaterami piękną, bajkową historię w egzotycznej scenerii. Prawdziwa uczta.

sobota, 13 listopada 2010

Isabel Allende "La isla bajo el mar" ("Podmorska wyspa")

Najnowsza książka Isabel Allende.
Pierwsza jaką przeczytałem po hiszpańsku. Pierwsza po 6 czy 8 latach przerwy wywołanej lekkim znudzeniem autorką. Spotkało mnie bardzo pozytywne  zaskoczenie. Książka napisana bogatym, fascynującym językiem. Uwielbiam odkrywać nowe słówka w ich oryginalnym kontekście. Isabel ma dar nazywania rzeczy ich właściwym, nie przybliżonym imieniem. Czyta się świetnie i chwała niech będzie tłumaczowi, który zdoła przełożyć na polski tę barwną, tropikalną gęstwinę hiszpańskiego oryginału. Kolejnym bardzo miłym zaskoczeniem okazała się treść. Allende uważałem za autorkę jednej prawdziwej książki. Dobry debiut, następnie dyskretny romans z komercją, takie miałem skojarzenia. "La isla bajo el mar" ma wszystkie cechy potrzebne bestsellerowi, ale ma też coś więcej. To historia epicka. Historia życia niewolnicy na plantacji trzciny cukrowej we francuskiej części Santo Domingo i następnie w Luizjanie. W tle historyczne wydarzenia: rewolucja francuska, powstania niewolników, ekspansja Stanów Zjednoczonych w Ameryce Północnej. W centrum życie Zarite. Niewyobrażalne dla współczesnego człowieka poniżenie i zależność. Niepojęta w tamtych czasach potrzeba godności. Z obecnej perspektywy los Zarite był straszliwy. Urodziła się, bo matka nie zdołała z sukcesem dokonać aborcji. Poznajemy ją w wieku 8 lat, kiedy zostaje zakupiona przez właściciela plantacji w prezencie dla nowo poślubionej małżonki. W wieku 11 lat zaczyna być przez niego regularnie gwałcona. Rodzi syna, którego jej odbierają zaraz po porodzie. Cudem uchodzi z życiem podczas powstania niewolników, ratując przy okazji swojego pana. Mimo tego, nie spotyka się z wdzięcznością, raczej z obojętnością z jaką traktujemy przedmioty kiedy nie są już potrzebne. Zarite nie poddaje się nigdy. Odnajduje wolność w tańcu, siłę w czystym sumieniu. Uważa że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Inni niewolnicy mają gorzej. Uszła z życiem, nie obdarli jej ze skóry, nie spalili żywcem, nie zginęła z wyczerpania po kilku latach nieludzkiej pracy. Szczęście nie zależy od warunków w jakich żyjemy, zdaje się mówić Zarite. Zależy od tego w jaki sposób wykorzystujemy skrawek wolności, który przypada nam w udziale.Nie zdradzę szczegółów fabuły ani zakończenia. Warto przeczytać od początku do końca.

niedziela, 7 listopada 2010

"Come reza ama" ("Jedz módl się kochaj")

Film na sobotni wieczór. Spokojny, wręcz wyprany z emocji. Nastrojowa muzyka. Piękne zdjęcia. Niepiękna Julia Roberts. Po wyjściu z kina dominującym uczuciem jest chęć odwiedzenia wszystkich tych uroczych zakątków. I wielu innych. Wydaje się, że film powstał na zamówienie podupadających na skutek światowego kryzysu biur podróży, reklamując przez długie 142 minuty walory Włoch, Indii, Indonezji. Jeśli tak, jest to najdłuższa reklama jaką widziałem. Przyznam, że nie rozumiem postawy typu nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Problemy głównej bohaterki są mi obce. Z tym większym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości, że historia oparta jest na faktach. Cóż, każdy jest (ponoć) kowalem swojego losu...
Aha, rola Bardema jak zwykle przepyszna. To taki hiszpański Jack Nicholson, ratuje każdy film. Nie żałuję czasu spędzonego w kinie, jednak trudno jest polecić ten obraz bliźniemu i zachować krystalicznie czyste sumienie.

wtorek, 2 listopada 2010

Ryu Murakami "Dzieci ze schowka"

Murakami. To samo nazwisko, inne imię. Podobnie bogata wyobraźnia, inne efekty jej wybuchów. Ryu Murakami stworzył świat brzydki. Odpychający i obrzydliwy, śmierdzący potem spod pachy, wymiotami pijaka i zgniłym mięsem. Tytułowe dzieci ze schowka, porzucone przez matki i skazane na śmierć w skrytkach na dworcu kolejowym w Jokohamie, odnalezione przypadkiem i odratowane, poszukują tożsamości i bezpieczeństwa. Czy je odnajdują? Chyba tak, na pewno nie tam gdzie szukały. Książka pozostawia wrażenie zmarnowanego tematu, zmarnowanych pomysłów. Haruki napisałby ją lepiej.

czwartek, 28 października 2010

Hiromi Kawakami "El cielo es azul, la tierra blanca" ("Sensei no kaban")

Taka kobieca książka, przyszło mi do głowy podczas lektury. Daleki jestem od dzielenia literatury na rywalizujące ze sobą części: męską i żeńską. To nie piłka nożna ani boks. Nawet nie bieg na 10 km. Mimo to tak właśnie pomyślałem. Hiromi_Kawakami opowiada w sposób niezwykle delikatny o tym jak rodzi się uczucie miedzy uczennicą i profesorem. Nie w szkole, tylko 20 lat później. Tsukiko ma 38 lat, prowadzi samotnicze życie i uważa się za niezdolną do miłości. Spotyka przypadkiem dawnego nauczyciela japońskiego. Dzieli ich nie tylko wiek, maestro jest 70 letnim erudytą piszącym haiku w wolnych chwilach i cytującym z łatwością XVI wiecznych japońskich poetów. Tsukiko żyje w teraźniejszości, jest przeciętną kobietą jakich wiele. Łączy ich zamiłowanie do sake i trudne do wytłumaczenia milczące porozumienie. To drugie oddane przez autorkę z wielkim wyczuciem, jest chyba najmocniejszą stroną powieści. Pierwsze zostało opisane tak szczegółowo, że już około 80 strony zacząłem martwić się o stan wątroby bohaterów i zanim doczytałem do końca nabrałem pewności że opowiedziana historia jest całkowicie wymyślona, gdyż nasze gołąbeczki skończyłyby niechybnie w klinice odwykowej. Ogólne wrażenie z lektury przywodzi na myśl takie pojęcia jak lekkość, miękkość, gładkość, półmrok i kobiecość właśnie. Pachnie grzybami, algami, tuńczykiem, deszczem i ciepłą sake.  Dla osób nieposzukujących akcji...

wtorek, 26 października 2010

"Córka botanika" film o...

No właśnie, o czym? Miało być chyba o homoseksualnej miłości. Trochę było. Ale bardziej zwraca uwagę wyzierające na każdym kroku okrucieństwo rządzące chińskim społeczeństwem. Często mam wrażenie że okrucieństwo jest cechą charakterystyczną Chińczyków. Przypomniały mi się takie obrazy jak "Miasteczko Hibiskus" czy "Zawieście czerwone latarnie". Niepokojącego odczucia nie zacierają nawet piękne krajobrazy, nastrojowe sceny, delikatne pieszczoty kochanek. Przerażające okrucieństwo, w tych dwóch słowach zamykam ten film, aby nigdy do niego nie wrócić.

sobota, 16 października 2010

"Okruchy dnia", według powieści Kazuo Ishiguro

Chciałoby się napisać: piękny film! Jednak mimo tego że piękny, miał pecha. Wcześniej przeczytałem książkę. A książka jest piękna zabójczo. Zabrakło w nim tego, co stanowi o atrakcyjności powieści: zawiłych przemyśleń Stevensa, jego przekonań, kamiennej chłodnej logiki, jak beton sztywnego kręgosłupa moralnego idealnego majordomusa. Owszem, historia została opowiedziana wiernie. Gra aktorska bez zarzutu. Sceneria trudna do poprawienia. Niestety, film jest jak jazda metrem w porównaniu do spaceru. Przemieszczanie od sceny do sceny w ciemności, jak od stacji do stacji. Wszystkie ważniejsze wydarzenia opisane w książce odnalazłem bez trudu. Ale zabrakło naiwnej i poważnej duszy Stevensa. Skomplikowany proces myślowy zachodzący w jego głowie został wielokrotnie sprowadzony do trwających kilkanaście sekund epizodów. Brakuje otoczenia, dopełnienia, atmosfery. Wieje chłodną pustką. Czuję się lekko zawiedziony. Trochę bardziej niż lekko.

czwartek, 14 października 2010

Khaled Hosseini "Cometas en el cielo" ("Chłopiec z latawcem")


Książka z kategorii "nie mogę się od niej oderwać". Bardziej bestseller niż wehikuł przenoszący w krainę wyobraźni. Czyta się jednym tchem, wzbudza emocje, wciska w fotel. Tło wydarzeń niecodzienne, Afganistan. Od lat sporo się słyszy o tym kraju, najpierw wojna z Rosjanami, następnie talibowie, w końcu Amerykanie i NATO. Co przez te wszystkie lata działo się ze zwykłymi Afgańczykami dokładnie nie wiadomo. W powieści widzimy obraz raju utraconego, kraju sprzed wojen oglądanego oczyma 12 letniego chłopca. Przedwojenny Afganistan jawi się jako kraina szczęśliwości. Chłopięca przyjaźń jest idealna i nieskalana, ojciec to superman bez kostiumu (walczył wręcz z niedźwiedziem i wygrał!). Wszystkie te mity pękają z biegiem czasu, przyprawiając czytelnika o ból za mostkiem, ściskanie w gardle oraz nadmierną aktywność gruczołów łzowych. Książka bardzo zgrabnie upichcona, zgodnie z przepisem na sukces. Warto dać się porwać fali narracji, zanurzyć w morzu emocji... Tylko tyle? Nie narzekajmy, wolę powiedzieć że aż tyle.

niedziela, 10 października 2010

Kenzaburo Oe "Renacimiento"

"Odrodzenie"
Jedna z tych  książek, które wymagają skupienia. Nie wystarczy przebiec wzrokiem po tekście. Długie złożone zdania, myśli ułożone w logiczny ciąg, skłaniające do zastanowienia, wymuszające śledzenie znaczenia każdego słowa. Książka jest bardzo osobista. Główny bohater i narrator, pisarz Kogito Choco to alter ego Kenzaburo. Już sam wybór imienia nie jest przypadkowy. Aczkolwiek Kogito brzmi lekko z japońska, to jednak pochodzi od kartezjańskiego cogito ergo sum. Czytelnik dość wcześnie zaczyna się tego domyślać a autor w dalszej części książki sam rozwiewa ewentualne wątpliwości. Pan Kogito prowadzi swoisty dialog ze swoim zmarłym przyjacielem, reżyserem filmowym Goro, posługując się otrzymanymi od niego nagraniami. Słucha, zatrzymuje taśmę, odpowiada. Co ciekawe również zadaje pytania, dostaje odpowiedzi a nawet kieruje się otrzymanymi wskazówkami. Ich kontakt jest o tyle niezwykły, że Goro w niejasnych okolicznościach odebrał sobie życie. Miał pewne problemy z yakuzą. Miał tajemniczy romans w czasie pobytu w Berlinie. Miał także usposobienie nie pasujące do profilu samobójcy. Kogito próbuje zrozumieć motywy decyzji przyjaciela. Stara się dociec, czy mógł on niespodziewanie zapragnąć śmierci, czy może decyzję a zwłaszcza wykonanie należałoby przypisać komuś innemu. Pierwowzorem Goro jest aktor i reżyser japoński Juzo Itami, podobnie jak w powieści przyjaciel i szwagier Kenzaburo Oe, który faktycznie popełnił samobójstwo.  To głębokie zakorzenienie akcji w rzeczywistości czyni powieść bardziej wyrazistą. Powstaje klimat autentyczności opisywanych wydarzeń, granica pomiędzy prawdą a fikcją jest po mistrzowsku zatarta. Przyznam, że zdziwiła mnie u autora głęboka znajomość kultury zachodniej. Odniesienia do Artura Rimbauda czy Maurice Sendaka sprawiają wrażenie przemyślanych i spójnych, choć śledzenie wywodu bywa skomplikowane. O czym jednak jest ta książka, mógłby ktoś spytać. Otóż traktuje o życiu jako procesie, konieczności przyjmowania go takim jakie jest, sensie dostrzegania nowych narodzin tam, gdzie na pierwszy rzut oka widzimy tylko śmierć. W tym kontekście tytuł "Renacimiento" ("Odrodzenie"), wydaje się wyjątkowo trafny a przesłanie mimo wielu zastrzeżeń i obwarowań, pozytywne.

czwartek, 7 października 2010

"Okuribito"





Mam dziś ochotę obejrzeć coś nastrojowego, rzekła U. Tylko na to czekałem. Wrzuciłem "Pożegnania".
A oto lista rzeczy, które spodobały mi się w tym filmie.
  1. Idea kamiennego listu.
  2. Muzyka, muzyka, muzyka.
  3. Gra odtwórców ról szefa firmy i asystenta. Ogólnie, od początku do końca.
  4. Scena z wigilijnego wieczoru z dialogiem na temat religii. "Mamy jakiś problem z religią? Nie, obslugujemy buddystów, katolików, muzułmanów, hinduistów..."       Ave Maria.
  5. Scena z ikrą fugu. "Wszyscy jemy żywe istoty, chyba że jesteśmy roślinami. Jeśli już więc musimy jeść aby żyć, jedzmy dobrze."
  6. Scena rozwiązania orkiestry. Genialna.
  7. Wszystkie sceny z nieboszczykami w rolach głównych. A wydawało mi się, że nie lubię filmów w których trup ściele się gęsto.
  8. Delikatne pytanie o płeć zmarłej: Jaki makijaż mam zrobić, damski czy męski?
  9. Pierwsza wizyta Daigo w nowej pracy - rozmowa z sekretarką.
  10. Pani z łaźni publicznej - królowa drugiego planu.
  11. Estetyka ogólnie: zaśnieżone góry, klucze dzikich gęsi, kwitnące wiśnie. Bez naruszenia granicy przyzwoitości, za którą już jedynie kicz.
Dla równowagi sporządzam również listę niedociągnięć.
  1. Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
  2. Jeśli już muszę się przyczepić to mógłby z 10 minut dłużej potrwać.
  3. Poddaję się, nici z równowagi.

wtorek, 5 października 2010

"Fortepian"



Nie, nie widziałem filmu. Nie teraz. Dość dawno temu. Wczoraj dotarł do mnie klip. Nieoczekiwany prezent. Obudził wspomnienia, poruszył.
Dziękuję!

sobota, 2 października 2010

Natalie Portman "Jagodowa miłość"

Gdyby ktoś przypadkiem przeczytał tytuł posta i dziwnym zbiegiem okoliczności widział film, mógłby pomyśleć że jak to, nie Natalie Portman tylko Wong Kar Wai. A jeśli już ma się pojawić nazwisko aktorki to Norah Jones grała główną rolę. Pozostanę jednak przy swoim tytule. Wong Kar Wai zrobił spokojny, przyjemny, nastrojowy film, którego po paru dniach się nie pamięta. Wiem, bo nie miałem czasu nic napisać zaraz po obejrzeniu i dzisiaj pamiętałem, że chciałem zrobić notatkę... Ale na jaki temat? Już wiem, ten film z Natalie... Naprawdę niezła rola. W kasynie lepsza od Wielkiego Szu. W codziennym życiu okaleczona przez chroniczny, głęboki brak zaufania do ludzi. Przekonująca. Kłamliwa. Urocza. Zagubiona.
Norah aktorsko rozczarowuje, widać że gra siebie i jest to jedyna rola w jakiej dobrze się czuje. I dobrze, Norah jest od śpiewania a granie lepiej jej wychodzi na pianinie. Muzyka jej najmocniejszą stroną obrazu. Właśnie łapię się na tym. że piszę podobne zdanie po raz kolejny, o kolejnym filmie. Może powinienem oglądać filmy z zamkniętymi oczami, a może z oczami przykrytymi malutkimi czarnymi klapkami? Może...

niedziela, 26 września 2010

Grant McFetridge „Szczytowe Stany Świadomości. Teoria i zastosowanie”

Hmm, sceptycyzm utrudnia mi przyznanie nawet przed sobą, że z zaciekawieniem przeczytałem tę książkę.  Zawsze uważałem, że literaturę tego typu czytają osoby skłonne do depresji, obarczone bagażem trudnego dzieciństwa, zdominowane przez niezrozumiałe dla zwykłego człowieka urazy psychiczne. Za taką osobę się nie uważam. Z drugiej strony w ciągu ostatnich 10 lat trzy razy zrobiłem wyjątek i nigdy nie żałowałem. Pierwszą przeczytaną pozycją było "Wywieranie wpływu na ludzi" R. Cialdiniego. Pomogła nie tylko nauczyć się wywierać wpływ ale i unikać niepożądanego wpływu innych. Drugą "Kto Zabrał Mój Ser?" Spencera Johnsona. Naiwna opowieść, ale często najprostsze prawdy najtrudniej przyjąć do wiadomości. Trzecią "Diamentowe ostrze" Michaela Roacha, w której autor opisuje zbudowanie kwitnącej firmy, kierując się zasadami moralnymi i filozofią tybetańskich mnichów. Każdą z tych książek polecił mi ktoś, z czyim zdaniem się liczyłem. Każda  skłoniła do choćby krótkiej refleksji. Ze szczytowymi stanami było trochę inaczej. Zauważyłem efekty opisanych technik u konkretnej, żywej osoby z krwi i kości. Zagubiona, pognębiona przez życie, depresyjna pani zaczęła dbać o siebie, uśmiechać się, sprawiać dużo korzystniejsze wrażenie. Bez farmakologii, wyłącznie czary-mary. Opowiedziała mi o tym w jaki  sposób udało jej się dokonać zmiany. Należałoby raczej napisać "jakim cudem". Nie uwierzyłem. Nadal nie wierzę. Jednak temat jest intrygujący. Nie zaszkodzi pamiętać, że przed 200 laty wykształceni ludzie mieli kłopot z zaakceptowaniem istnienia drobnoustrojów. Sto lat temu uważano że nie można operować serca, bo każde jego dotknięcie powoduje zgon. 30 lat temu uważaliśmy że komputer musi być wielkości lodówki a telefonu nie da się zabrać na spacer. Chciałbym, żeby opisane przez autora stany były, jak z przekonaniem twierdzi, faktycznie dostępne dla nas wszystkich. Nie tylko dla wybrańców: mistrzów zen, buddyjskich i tybetańskich mnichów, hinduskich joginów, indiańskich szamanów, katolickich świętych... Dla wszystkich, którzy zechcą. Czy tak się stanie? Nie wiem. Ale chętnie się dowiem.

czwartek, 23 września 2010

Tim Burton, "Edward Nożycoręki"

Dwójka niezłych aktorów w jednym filmie to plus. Ale w tym filmie mniej liczy się aktorstwo, bardziej baśń opowiadana na dobranoc. Baśń o tym skąd bierze się śnieg. O dobroci i podłości. O tolerancji i ksenofobii. Baśń o spotkaniu dwóch światów, pastelowego i mrocznego. Także o tym jak często łatwo je ze sobą pomylić kierując się pozorami i stereotypami. Dobrze jest czasem obejrzeć tego typu historię. Rozejrzeć się wokół, podumać. Czy naprawdę zagraża nam obcy (Chińczyk, Ormianin, Niemiec, Afrykanin itd.),? A może bardziej zagrażamy sobie sami...

środa, 22 września 2010

"Człowiek, który gapił się na kozy"

Wojna i parapsychologia. Nie jestem pewien czy autorzy filmu chcieli ośmieszyć pierwszą czy drugą. Chyba też nie mogli się zdecydować i zaśmiali się do rozpuku z obydwu. Dobra rola Clooney'a. Niezła kozy. Poprawna komedia, zabawne sceny. Nie wpadłem w ekstazę. Mój 12 letni syn był zachwycony i obejrzał dwa razy. Na filmwebie dałem 6 gwiazdek.

czwartek, 16 września 2010

Yasunari Kawabata "Lo bello y lo triste".

"Piękno i smutek"
Najpiękniejsza opowieść Kawabaty. Tytuł oddaje klimat. Piękno i smutek współistnieją w naturalnej harmonii. Jedno powiązane z drugim w niezwykłej historii miłości i nienawiści. Zemsty i przebaczenia. Język Kawabaty zachwyca. Zatrzymywałem się wielokrotnie rażony pięknem zdania, poruszany smutkiem. Fabuła... Poznajemy 48 letniego Oki'ego tuż przed podróżą do Kioto. Chce wysłuchać brzmienia noworocznych dzwonów. Od 30 lat słuchał ich przez radio, ale jego pragnieniem jest przeżyć to na żywo. Ma nadzieję na towarzystwo dawnej kochanki, Otoko. Nie widzieli się od lat, od czasu kiedy Otoko opuściła szpital psychiatryczny po stracie dziecka. Ich dziecka. Oboje odnieśli sukces w życiu. Oki jest pisarzem, Otoko znaną malarką. Spotkanie przy dźwięku dzwonów budzi wspomnienia. Zdają sobie sprawę z intensywności ciągle łączącego ich uczucia. Nie tylko oni to dostrzegają. W duszy Keiko, pięknej uczennicy Otoko budzi się zazdrość. Przy okazji realizacji jej planu pomszczenia mistrzyni poznajemy kolejne szczegóły przeszłości. Książka jest wyjątkowa ze względu na ciekawą i wielowarstwową historię, ale nie tylko. Sposób opowiadania porusza, wywołuje gęsią skórkę i podziw dla geniuszu autora. Zapewne brzmi to patetycznie, ale co tam. To najlepsza książka jaką kiedykolwiek czytałem. Pomyślałem tak przed trzema laty po pierwszej lekturze. Podtrzymuję zdanie dziś, po zakończeniu kolejnej czytelniczej uczty. Powiedzieć że polecam to mało. "Piękno i smutek" powinno być biblią tych, co poszukują w życiu piękna. I czasami odnajdują smutek.

niedziela, 12 września 2010

"Marzyciel", muzyka Jan A.P. Kaczmarek

Celowo nie podaję w tytule nazwiska reżysera. Film mnie zawiódł. Może dlatego że historia Piotrusia Pana nigdy nie była moją historią? Nie przemawia do mnie. Usiadłem do oglądania z wielkim apetytem, zachęcony pozytywnymi recenzjami i przede wszystkim piękną muzyką Jana A.P. Kaczmarka. Muzykę znałem wcześniej. Dobrze wypełnia wieczorną ciszę. Jestem pewien, że lepiej brzmi bez filmu, który w tym wypadku jest jedynie źródłem zakłóceń w odbiorze. Nie przekonał mnie nawet Johnny Depp. Zwykle magicznie przyciągający uwagę, tym razem bezbarwny.
Muzyka, jedynie Ona się broni...


czwartek, 9 września 2010

Woody Allen "You Will Meet a Tall Dark Stranger"

Migdałowe oczy Freidy Pinto spoczywają miękko na partyturze...
Obejrzałem nowy film Woody Allena, lokalnie rozpowszechniany pod tytułem "Conocerás al hombre de tus sueños". Film nowy, ale jak to u Woody'ego bywa, ciągle o tym samym. Lubię jego pomysły. I tym razem nie zawiódł, choć i nie zachwycił. Rolę zarezerwowaną zazwyczaj dla siebie podzielił na dwie części. A. Hopkins zmaga się z allenowskim problemem impotencji i nieuchronnego starczego uwiądu. Jego filmowa żona wciela się w  damską wersję neurotycznego reżysera. Gemma Jones jest dla mnie najjaśniejszym punktem obrazu. Rozśmiesza, denerwuje, budzi współczucie. Rozbrajająco naiwna i twardo konsekwentna. Tak narysował jej rolę Woody i tak ją zagrała. Film nie ma początku ani końca. A właściwie ma, ale opowiadana historia mogłaby zaczynać i kończyć się w każdym innym momencie. Bohaterem jest życie. Jego kruchość, przypadkowość, brak widocznego sensu, piękno w końcu. Wyszedłem z kina zadowolony, uśmiechnięty i pełen podziwu dla licznych umiejętności Woody'ego. Na przykład umiejętności pozyskiwania do swoich projektów kobiet zjawiskowo pięknych. Tym razem w roli ślicznotki obsadził Latikę ze "Slumdoga". Strzał w 10.

sobota, 4 września 2010

Yoko Tawada "Fruwająca dusza"

U. pierwsza przeczytała tę książkę i oddała mi ją mówiąc: będzie Ci się podobała, jest taka japońska...

Rzeczywiście, spodobała mi się. Jest taka japońska. Uwielbiam japońskie odczytywanie intencji rozmówcy nie tylko z tego co i w jaki sposób powiedział, ale i z tego czego nie powiedział, choć mógł. Może powinien.

Budzi wiele skojarzeń. Ma w sobie coś z poezji. Dobrej poezji, odkrywającej nieznane światy codzienności. Narratorka Risui podążając Drogą Tygrysa (cokolwiek to oznacza), cierpliwie próbuje odnaleźć go na jawie i we śnie. Funkcjonuje na pograniczu społeczności, broni się przed upodobnieniem do innych, buntuje zarówno przeciw autorytetom jak i przeciw ich burzycielom. Wiele jest w tekście rozpoczętych i niedokończonych wątków. Chyba nie jest możliwe zauważenie wszystkich. Pod tym względem książka podobna jest do bardzo dużego stawu. Rozległa i płytka. Zaciekawiła mnie teoria klas. Otóż wymyślono je po to żeby ludzie się nie spotykali. Jeśli dwie osoby znajdują się w tym samym miejscu i czasie, to jedynym sposobem na to żeby się nie spotkały jest sprawienie, aby żyły w odmiennych światach. Proste.
Książka ma też słabsze strony. Jest dość nierówna. Obok pięknych metafor znajdują się zdania bełkotliwe. Bezsensowne zlepki słów. Być może użyte z rozmysłem w celu rozbudzenia czytelniczej czujności. Jeśli cel uświęca środki, to racja jest po stronie autorki bo udała się jej ta sztuka, jednak niespecjalnie lubię eksperymenty na mojej świadomości w chwili relaksu z lekturą.
Osobnym tematem jest wątek erotyczny. Zarysowany delikatnie, z klasą. Oryginalnie. Czy japońskie ideogramy Kanji mają ducha? Wygląda na to że tak i to zbereźnego. Poniżej jeden z najbardziej jurnych: Tygrys.

środa, 1 września 2010

Alfonso Ussía "El diario de mamá"

Hiszpański dziennikarz satyryczny Alfonso Ussía zabiera głos w sprawach publicznych i obyczajowych i trzeba przyznać że robi to z jajem. Kolejny tom przygód markiza de Sotoancho czyta się jednym tchem, zwłaszcza że autor już w pierwszym rozdziale skomplikował mu życie w sposób niebywały. Zaczyna się od kary inspekcji pracy za zatrudnienie przy winobraniu karłów. W dodatku na czarno. Prasa nie zostawia na markizie suchej nitki z powodu wykorzystywania niepełnosprawnych. Potwierdza się powiedzonko, że każdy dobry uczynek musi zostać ukarany, albowiem wybrano do pracy karły dlatego, że nie muszą pracować z pochylonym grzbietem zrywając winne wonne grona, w przeciwieństwie do osób obdarzonych normalnym wzrostem, oszczędzając im litościwie nieznośnych bólów pleców. Następnie okazuje się, że młoda, śliczna kolumbijska żona markiza rozpoczęła płomienny romans z krzepkim blond strażakiem rosyjskiego pochodzenia. Nie pierwszy to taki skok w bok ognistej małżonki i nie ostatni, bo mąż wyraża zgodę na jeden romans rocznie, ale dlaczego u licha właśnie teraz? Jakby zmartwień było mało, zjawia się majordomus z bezczelnym pomysłem zaproszenia do posiadłości austriackiej księżniczki jako narzeczonej markiza za którego on sam się podał. Markiz ustępuje pod naciskiem szantażu. Zdradziecki majordomus dysponuje sekretnym dziennikiem szczęśliwie ostatnio zmarłej mamy markiza, w którym przedstawiła ona syna w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Dowiadujemy się, że markiz urodził się skrajnie brzydki, że matka przez całe lata patrzyła na niego z obrzydzeniem, że podczas chrztu upuszczony na podłogę doznał urazu głowy, że w wieku 5 lat jeszcze nie mówił a jako 32 latek moczył prześcieradło w nocy. Jeśli te informacje dotrą do służby, grozi niechybna katastrofa. Niekorzystny splot okoliczności rozwiązuje się pośród licznych nieoczekiwanych zwrotów akcji, zapewniając czytelnikowi przyjemne popołudnie pośród salw zdrowego, rubasznego śmiechu. Przydałaby się podobna markizowi wyrazista osobowość wśród polskich postaci satyrycznych.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Suzanne Collins "W pierścieniu ognia"

Podczytywanie książek dzieciom może być chorobliwe. Wersja oficjalna brzmi: "hmm, co ty tam ciekawego czytasz?" Mniej oficjalnie przyznam, że zaciekawiła mnie pierwsza część trylogii i rzuciłem się z ochotą na drugą. Weekend okazał się być dłuższy od lektury, skończyłem ją z lekkim niedosytem. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że młode pokolenie ma szansę cieszyć się lepszymi książkami niż było udziałem starego ojca w zamierzchłej, pokrytej patyną wieków przeszłości. Z mroku i mgły wyłania się zamazany obraz...
Stary ojciec nie poddaje się. Wytęża nadwzroczne oko, trzęsącą się ręką przewraca kolejne strony. Sklerotycznym umysłem usiłuje przerzucić most porozumienia nad przepaścią pokoleniową. Zbyt dobrze wie, że jego wysiłki nie mogą zakończyć się powodzeniem. Szerokość przepaści jest większa od długości mostu.
Nie szkodzi. Stary ojciec i tak będzie próbował. Przy okazji przeczyta jeszcze kilkadziesiąt przygodowych powieści. Skomentuje je. Poczuje się lepiej.

sobota, 21 sierpnia 2010

Rafael Arozarena "Cuentos" ("Opowiadania")

Mała książeczka a cieszy. Opowiadania krótkie, nastrojowe, nabrzmiałe słońcem, morzem, przyrodą. Jednocześnie pełne innego rodzaju realizmu. Miejscowy idiota w rzeczywistości jest wybitnym lekarzem, żebrak żyjący na odludziu okazuje się hrabią w okazałym pałacu. Nawet nieboszczyk wyrzucony przez morze otwiera oczy i przejmuje rolę sternika. Wszystkie opowiadania związane są z Wyspami Kanaryjskimi. Do tego stopnia, że choć nie podaje nazw geograficznych, stają mi przed oczyma konkretne miejsca: plaże, wąwozy, osady. Podczas lektury czuję na karku palące słońce, na twarzy letnią bryzę. Pojawiają się w oczach kolory zachodu słońca a w ustach odkrywam smak jodu i soli.  Arozarena pisze prozą, ale zachowuje w swoich tekstach ducha poety. Widzi świat inaczej i pozwala zanurzyć się w swojej wizji każdemu. Każdemu kto zechce w jego świat wejrzeć. Rafael Arozarena zmarł prawie rok temu. Rafael Arozarena żyje.

piątek, 20 sierpnia 2010

Ante el vicio de pedir está la virtud de no dar - rzecz o pięknym hiszpańskim języku w 133 słowach.

Niektóre hiszpańskie powiedzonka rozbawiają mnie niezawodnie. Tak jak to powyższe, sprowadzające się przewrotnie do tego, że proszenie o coś jest wadą a odmawianie spełnienia prośby zaletą. Bardzo użyteczne, kiedy w żaden sposób nie możemy proszącemu zadośćuczynić a chcemy odmowę podać w eleganckim i żartobliwym opakowaniu. Czasem sytuacja się odwraca, to my prosimy i walimy głową w mur odmowy. Fortuna kołem się toczy i zdarzyć się może, objawi się pod postacią koła tortur hiszpańskiej inkwizycji. Na szczęście mądrość ludowa i w takim przypadku (odmowy, nie tortur) łaskawie podsuwa oczywiste wyjaśnienie dla naszej śmiałości graniczącej z brawurą: el niño que no llora, no mama. Dziecko które nie płacze, nie dostaje cycka. Do ssania. Nie do zabawy, ponieważ podobnie jak w Polsce, zabawa jedzeniem nie jest tu mile widziana...¡Con la comida no se juega!

środa, 18 sierpnia 2010

Vladimir Nabokov "Lolita"

Właśnie zmęczyłem skończyłem "Lolitę". Trudno jest skomentować coś, co zostało przewałkowane na wszystkie strony przez głowy tęższe od mojej. Nie pozostaje mi nic innego, jak zająć wygodną pozycję ignoranta i zacząć od czwartego zdania. Dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, co zrobiło na mnie największe wrażenie po lekturze. Nabokov wzbudził we mnie sympatię do głównego bohatera. Sprawa wydawałoby się beznadziejna, bo jak można zapałać ciepłym uczuciem do pederasty, gwałciciela, kłamcy, mordercy, wariata z manią prześladowczą, na domiar złego ciągle wtrącającego francuskie słowa i zdania? A jednak można. Nawiasem mówiąc, początkowo to francuszczyzna najbardziej mnie odpychała. Nie znam tego języka, nie wiem jak się wymawia, nie wiem co oznaczają liczne francuskie wtręty. Koszmar. Okazało się, że pojawiają się w konkretnym celu i teraz zastanawiam się nad problemem odwrotnym zgoła: w jaki sposób poradzono sobie z tym w wydaniach francuskich? Zmieniono francuski na inny język? Zastosowano kursywę? Może rosyjski i cyrylicę? Zmierzam do tego, że książka z biegiem czasu i upływem stron zyskuje, pięknieje. Jest jak kawałek drewna, zmieniający się powoli w ciekawą rzeźbę w zręcznych dłoniach artysty. Elementy pierwotnie robiące wrażenie niepotrzebnych, nabierają znaczenia a nawet stają się niezbędne dla rozwoju akcji. Napisałem akcji? Błąd. Dla rozwoju sztuki. Nie o akcję przecież chodzi.  W posłowiu Nabokov porównuje się do iluzjonisty. Ok, może być iluzjonista.
Podsumowując, choć na przeczytanie nieco ponad trzystu stron potrzebowałem więcej  niż miesiąca, nie żałuję. Było warto. Dziękuję tłumaczowi, panu Michałowi Kłobukowskiemu. Wyobrażam sobie że nie było łatwo, panie Michale. Przyznaję ze skruchą, początkowo krytykowałem efekt pańskiej pracy w swej lolipuciej małości. Być może nie tylko książka rośnie wraz z kolejnymi przewracanymi stronicami. Być może rośnie również czytelnik?

Wiersz

Od czasu do czasu zastanawiam się który z wierszy Cohena jest najlepszy.
Subiektywnie.
Dziś najbardziej podoba mi się ten:


Słyszałem o mężczyźnie
który słowa wymawia tak pięknie
że może mieć każdą kobietę
ledwie tylko wypowie jej imię.

Jeżeli milczę obok twego ciała
i cisza kwitnie na ustach jak obrzęk
to dlatego że słyszę jego kroki
i chrząkanie pod naszymi drzwiami.



(z pamięci po wielokrotnym przeczytaniu książeczki  "Panie, panowie: pan Cohen", owoc tłumaczenia dwóch Maciejów Karpińskiego i Zembatego).


Jutro pewnie wyniosę inny wiersz na piedestał.
Tylko podpis na dole pozostanie niezmienny.
Leonard Cohen.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Góra

To nie jest film dla każdego. Osoba mało zainteresowana górami do końca nie dotrwa a jeśli nawet, to nie w tym samym dniu. Film składa się z dwóch odcinków, formalnie jest więc serialem. Całość trwa ponad trzy godziny  i jest wypełniona przepięknymi wysokogórskimi widokami. Opowiada o wyprawie życia grupki przyjaciół:  zapaleńców wspinaczki. Jest w nim miejsce na przygodę, emocje, porażki, konflikty, braterstwo, miłość i śmierć. Bez niespodzianek. Takich filmów powstało więcej, choćby "K2". Dla mnie to nie jest wada. Grzecznie poddaję się konwencji. Przymykam oczy na liczne absurdy wymyślone dla potrzeb kinematografii. Widzę coś innego. Głównym bohaterem jest Góra. Milcząca i nieruchoma, ale żywa i groźna. Bogini Czomolungma ze spokojem wita gości. Hipnotyzuje i zaprasza. Nie wszystkim pozwala się posiąść. Nie wszystkim pozwala wrócić do domu. Wybrańcy którym się udało wracają do domu mądrzejsi. I pokorniejsi.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Pomnik

Nie zamierzałem pisać tu o sprawach z życia publicznego. Ale robi się coraz zabawniej i nie mogę się powstrzymać. Dziś dotarł do mnie drogą mailową projekt pomnika. Podejrzewam ze społeczny, jakżeby inaczej. Ubolewam, że prawdopodobieństwo jego realizacji jest niewielkie. Uważam że został bardzo dobrze skomponowany, bez naruszenia klasycystycznego charakteru Pałacu Prezydenckiego. Jednocześnie w sposób alegoryczny oddaje rolę, jaką odegrały w naszej historii przedstawione na nim postaci. Należy docenić, że na tablicy nie zabrakło miejsca dla pięknego, staropolskiego imienia Jarosław. Zwracam się z uprzejmą prośbą do odpowiednich władz o zaakceptowanie projektu i przeznaczenie w budżecie państwa odpowiedniej sumy, gwarantującej szybką i sprawną jego realizację.

ps: Jarosław to również nazwa miasta, leżącego w granicach naszej tysiącletniej Rzplitej. To nie może być zwykły przypadek.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Prawo Godwina - szczypta polityki

Zaglądam z ciekawością w polskie życie polityczne i dalibóg, śmieszniejsze jest nawet czasem niż w Hiszpanii. Choć hiszpańskiemu trudno dorównać. Dowiaduję się mianowicie, że pozostały przy życiu brat stwierdził iż nowy prezydent został zaprzysiężony w wyniku nieporozumienia. I ja się z tym bratem wyjątkowo tym razem zgadzam. Gdyby brat nie udawał w kampanii wyborczej kogoś kim nie jest, nie miałby żadnych szans na wejście do II tury. Zaprzysiężenie odbyłoby się 2 tygodnie wcześniej. Z powodu nieporozumienia odbyła się druga tura wyborów, z powodu nieporozumienia charyzmatyczny brat wymachuje teraz krzyżem, niczym Szoszoni wojennym toporem. Jak się okazało topór został zakopany na krótko, ostrze nie zdążyło zardzewieć ani stylisko zbutwieć. Przyglądam się sytuacji z pewnym smutkiem, choć bez zaskoczenia. Tylko cieszę się, że tutejsze media mają do zaprezentowania lokalne absurdy. Informacja o zaprzysiężeniu polskiego prezydenta pojawiła się w prasie w okolicy strony 18. Nazwisko mąciciela przemilczano. Ze względu na obowiązujące prawo Godwina nie porównam go do pewnej niechlubnej postaci historycznej. Chociaż korci.

środa, 4 sierpnia 2010

niedziela, 1 sierpnia 2010

Osa morska - Chironex fleckeri

Chciałem napisać o filmie "Siedem dusz" z Willem Smithem, ale coś mi w nim nie pasowało, mimo pozytywnego pierwszego wrażenia. Owszem, sprawnie zrobiony. Nie ma wątpliwości, powstał w Hollywood. Budzi pytania o możliwość odkupienia win. Czy jest realne zadośćuczynienie wtedy, kiedy strata jest nieodwracalna? Czy poborca podatkowy może być przyjazny? Poznajemy odpowiedź na ostatnie pytanie. Jeśli jest przyjazny to na pewno nie jest prawdziwy. Postawiając na boku rozważania na temat głębi przekazu (azaliż głęboki on był czy płytki?), zainteresował mnie sposób, w jaki popełnia samobójstwo główny bohater. Niestety, tu wyłania się brak dbałości o szczegół, psujący mi przyjemność rozkoszowania się rozdzierającym serce zakończeniem. Ben Thomas (Will Smith) pragnie (zostawmy na boku jego motywy) oddać serce ukochanej. Dosłownie. Jej serce jest chore, niewydolne, bezużyteczne. Ona sama z uwagi na rzadką grupę krwi, ma niewielką szansę na doczekanie się dawcy. W tym momencie wkracza Ben ze swym wielkim i sprawnym narządem. Wypełnia wannę wodą z lodem, dzwoni na pogotowie wzywając karetkę, wchodzi do wanny i zaprasza do wspólnej kąpieli najbardziej jadowite morskie zwierzę: osę morską (chironex fleckeri). Następnie umiera w sposób dość widowiskowy porażony jadem meduzy a jego pompka trafia do ukochanej. Happy end? Niby tak, ale toksyna tej właśnie meduzy atakuje skórę, układ nerwowy i serce, nie mogło więc zostać ono użyte do przeszczepu. Może to drobny szczegół, ale kluczowy z punktu widzenia szans powodzenia operacji. Poza tym nie jedyny. W końcowej scenie pojawia się sugestia, że oczy Bena trafiły do wybranego przez niego niewidomego (łezka się w moim oku kręci). Tymczasem przeszczepy całych oczu są obecnie niewykonalne technicznie. I kiedy powstawał ten obraz było tak samo. Zadaję pytanie: w jaki sposób się cieszyć tak niechlujnym filmem?

piątek, 30 lipca 2010

Puchar

Puchar świata. Prawdziwy, najprawdziwszy na świecie trafił na wyspę i można go było zobaczyć, dotknąć, sfotografować, przytulić do serca, ucałować i oddać mu pokłon. Złoty cielec naszych czasów, obiekt czci i pożądania narodów i ich herosów. FIFA World Cup. Nie odmówiłem sobie wzięcia udziału w kolejkowej liturgii. Wysłuchałem pełnych uwielbienia okrzyków i pieśni. Po raz setny ujrzałem powtórki goli, dowody świętości nowych proroków: Iniesty, Villi, Puyola. Przepełniony bezbrzeżną radością położyłem ostrożnie dłoń na złotej, łysej pale boga.

poniedziałek, 26 lipca 2010

sobota, 24 lipca 2010

Dzień świstaka

Gdzie ona jest?


Czy lubi dmuchawce?


Tutaj jestem! To dla mnie? Jakie to miłe, mój świstaczku :)



Wracając myślami do wakacji przemierzam w myślach górskie ścieżki, pożeram wzrokiem wyobraźni bajkowe krajobrazy, wystawiam twarz na podmuchy alpejskiego wiatru, chłonę rozkoszny dotyk chłodnej chropawej skały. I przypominam sobie o świstakach. Mimo wielu pobytów w Tatrach, nigdy nie udało mi się ich tam zobaczyć. Wydawały mi się zwierzętami na poły mitycznymi. Jak Yeti. Jednak istnieją. Jest ich mnóstwo, wciąż "zawijają w te sreberka" a ich głośne, przeciągłe świsty są częścią krystalicznej górskiej rzeczywistości.
Dziękuję Wam, Panie i Panowie świstaki. Dziękuję małe świstaczątka. Ujrzeć Was było przyjemnością.

czwartek, 22 lipca 2010

niedziela, 18 lipca 2010

Ryszard Kapuściński "Cristo con un fusil al hombro"

Niespodziewane spotkanie z Kapuścińskim na peryferiach Hiszpanii. W dowód wdzięczności za otrzymany drobny prezent, postanowiliśmy podarować tacie Hektora polską książkę. Hektor to kolega A. ze szkoły, jego tata jest filozofem z wykształcenia i reżyserem filmowym z zawodu. Zadanie niełatwe do wykonania, ale od czego talent U. do robienia zakupów? Wybrała się do księgarni i wróciła z wszystkimi trzema pozycjami polskich autorów jakie znalazła. Oprócz Kapuścińskiego, w koszyku znalazły się Szymborskiej "Lektury nieobowiązkowe" i książka młodego autora o nieznanym mi nazwisku. Po krótkiej naradzie wybraliśmy panią Wisławę do reprezentowania literatury polskiej na Wyspach Kanaryjskich a dwie pozostałe książeczki pozostały na półce. Tymczasem Kapuściński... Przede wszystkim zwraca uwagę piękne tłumaczenie pani Agaty Orzeszek. Przypuszczam, że tłumaczenie na język wyuczony a nie ojczysty musi być szczególnie trudne i tym razem udało się znakomicie. W skali 0-10 na 9. Dobrze czytało mi się reportaże sprzed 40 lat. W niektórych z opisanych miejsc kwitnie już jakiś rodzaj demokracji, w innych (Bliski Wschód) konflikt wydaje się być jeszcze dalej od rozwiązania niż wtedy. Zwraca uwagę tekst porównujący Che Guevarę z Salvadorem Allende. Krótki, wyławiający istotne podobieństwa z morza złudnych przeciwieństw. Argumentacja Kapuścińskiego jest jak wbijanie grubego ćwieka w ogromny drewniany bal. Przygważdżająca.

czwartek, 15 lipca 2010

Wakacje kulinarnie

Wakacje dobrze jest smakować. Zakodowałem sobie bardzo dobrze tę myśl parę lat temu. Zbyt często zapominamy o tym, że oprócz wzroku, słuchu i dotyku, mamy do dyspozycji węch i smak. Na talerzu prezentuje się pięknie kawałek przepysznej koniny. Kiedy robiłem to zdjęcie, jeszcze nie wiedziałem że jest przepyszna, ale przynajmniej pięknie wyglądała i pachniała. W ustach miękka i soczysta, rozpływająca się na podniebieniu. Każdy kęs prowadził na pogranicze rozkoszy, wprawiał w zachwyt nad umiejętnościami kucharza. I nad nieznanymi mi dotąd zaletami koniny. Zamówienie złożyłem z mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy w życiu miałem zjeść konia. Ciekawość jak zwykle wzięła górę nad obawą. Na szczęście!
Powiedzenie "zjadłbym konia z kopytami" nabrało dla mnie całkiem nowego znaczenia a pomysł wyjazdu do Włoch na konie nie ma nic wspólnego z hippiką.

Deser również zasłużył na uwiecznienie. Kula waniliowych lodów nadziana gorącą czekoladą, z kawałkami karmelizowanej brzoskwini dla kontrastu. Wszystko podlane karmelem z listkami sezamowym i miętowym, posypane czekoladą dla dopełnienia kompozycji. Pycha! Na koniec znakomita kawa  i rachunek nie powodujący zawału serca, ani przemożnej chęci ucieczki z miejsca przestępstwa bez uregulowania należności.



Teraz informacja najważniejsza. Dokładny adres na wypadek luk pamięci. Północne Włochy, Val di Fassa, miejscowość Canazei, restauracja przy hotelu "Rita".

niedziela, 27 czerwca 2010

Kazuo Ishiguro "Nocturnos"

Pięć opowiadań brytyjskiego Japończyka. Przeczytałem zaledwie jedno i te niespełna 40 stron wydaje mi się najlepszym co wyszło spod pióra Kazuo. Krótko, mocno, głęboko, dźwięcznie. Jak dzwon. Prosta fabuła. Gitarzysta z Polski chałturzy w kilku kawiarnianych zespołach na placu św. Marka w Wenecji. Pewnego dnia dostrzega przy stoliku amerykańskiego piosenkarza z dawnych lat, idola swojej matki. Wracają wspomnienia z dzieciństwa. Jan podchodzi do stolika, przedstawia się i po krótkiej rozmowie otrzymuje propozycję wspólnego wykonania kilku piosenek z repertuaru Amerykanina. Nie ma to być zwykły koncert, tylko niespodzianka dla ukochanej, wieczorem, z gondoli, pod oknem hotelowego pokoju. Umawiają się i realizują plan. Rezultat jest zaskakujący, jak zwykle u Ishiguro gorzkawy w smaku. Można by spytać: i co w tym ciekawego? Jednak nie chodzi o to jak banalna historia jest opowiedziana, tylko w jaki sposób. A opowiedziana jest po mistrzowsku. W niewielu słowach maluje pejzaże, odsłania smutne kulisy starcia miedzy sukcesem w show biznesie i możliwością osiągnięcia osobistego szczęścia. Perełka!

wtorek, 22 czerwca 2010

Z okazji Mundialu - piłkarsko!

Hitonari Tsuji "El buda blanco"

Kolejna piękna książka japońskiego pisarza. Pisarza, poety, muzyka, filmowca... Mniej istotne jest gdzie go zaszufladkować. Ważniejsze jak pisze. A pisze tak, że zaraz po skończeniu powieści mam ochotę przeczytać kolejną. To książka o życiu i śmierci. O tym co istotne. O narodzinach człowieka i człowieczeństwa w człowieku. Na nieco ponad 300 stronach zmieścił historię zainspirowaną życiem swojego dziadka, snycerza, rusznikarza, wynalazcy i patriarchy rodziny. Poznajemy Minoru na łożu śmierci, wracającego w ostatnich minutach życia do najważniejszych wydarzeń i przeżyć. Hitonari skupia się na przedstawieniu zdarzeń z pozoru nieistotnych. Zapadają jednak głęboko w pamięć, pozwalają zrozumieć w jaki sposób stary człowiek osiągnął pełnię życia i akceptację śmierci. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie scena walki z czerwonoarmistą na Syberii. Zakopany w śniegu. Zmarznięty. Zmęczony i wyczerpany psychicznie. Czekając na dogodny moment aby zastrzelić wroga, zaczyna widzieć w nim siebie. Takiego samego jak on młodego człowieka, chcącego po prostu przeżyć. W pewnym momencie dostrzega płatek śniegu na lufie karabinu. Zapominając o przeciwniku, koncentruje się na pięknie płatka. Szokuje kontrast miedzy śmiertelnym pojedynkiem i ulotnym dziełem sztuki, utkanym z drobnych kryształków lodu... Płatek topnieje pod wpływem oddechu. Minoru ostatkiem sił zrywa się do walki. Przypadek sprawia, że to nie on umiera w śniegu z kulą w brzuchu, bagnetem w piersiach, krwią w ustach. Nigdy już nie zapomni człowieka którego zabił. Nie zapomni koloru oczu niespotykanego w Japonii.
Szkoda, że nie potrafię oddać emocji, jakie budzą się podczas lektury "Białego Buddy". Na szczęście mogę wrócić do książki i przeżyć to jeszcze raz. Mogę poszukać innych pozycji Hitonariego. Mogę  obejrzeć jego filmy. I zrobię to. Hitonari Tsuji, na dziś odkrycie roku 2010.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Wybory 2010

Nie waham się nazwać wczorajszego dnia historycznym. Polonia na Teneryfie po raz pierwszy miała okazję wziąć udział w wyborach. Mam nadzieję, że to początek nowej tradycji i w kolejnych głosowaniach również będziemy mogli uczestniczyć. Atmosfera była szczególna, to nie był zwyczajny dzień. Nie zabrakło pysznego makowca. Dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że niemożliwe stało się możliwe...

piątek, 18 czerwca 2010

Jestem męskim szowinistą.

Pisuję tu od nieco ponad pół roku i ciągle nie bardzo wiem po co. Po przeczytaniu poprzedniego posta trochę rozjaśniło mi się w głowie w tej kwestii. Okazuje się, że pisanie pozwala mi lepiej poznać siebie, własne ciemne strony, ułomności wymagające mniej lub bardziej pilnej korekty. Tym razem uświadomiłem sobie, że jestem męskim szowinistą. Być może nawet szowinistyczną świnią, jednak po kolei. Skrytykowałem ostatnio pewnego japońskiego pisarza za przywłaszczenie sobie pamiętnika kochanki. Podałem jego imię i nazwisko a właściwie pseudonim pod którym publikował, pozostawiając w cieniu osobę okradzionej autorki. Tak się nie robi. Nie kopie się leżącego. Japońska kobieta w połowie dwudziestego wieku miała prawdopodobnie mniej praw i swobód niż Hiszpanka w epoce Franco. Przykład ze "Zmierzchu": Kazuko odważyła się poprosić brata, pijaka i hulakę o pozwolenie na wyjazd do Tokio dopiero wtedy, kiedy ten pojawił się w domu w towarzystwie kochanki, której mogła powierzyć zaszczytną funkcję kucharki.
Blog uświadomił mi, że podobnie jak Dazai zmarginalizowałem rolę prawdziwej autorki. Dzięki Blogu! Przepraszam i postaram się poprawić. Zacznę od tej, która napisała  "Dzienniki zmierzchu". Nazywa się Shizuko Ōta i padła ofiarą intelektualnego piractwa. Jeszcze raz. Jej imię brzmi: Shizuko Ōta! 

Do diabła z Dazai'em!

wtorek, 15 czerwca 2010

Dazai Osamu "Zmierzch"

Książka podczas czytania wydała mi się niespójna, nieuporządkowana. Nawet niechlujna. Jakby napisana przez kilka osób, niekoniecznie wzajemnie się rozumiejących. Sprawa wyjaśniła się częściowo po dotrwaniu do końca i zapoznaniu z posłowiem, napisanym chyba przez tłumacza, Mikołaja Melanowicza. Tu mała uwaga do wydawnictwa: nie znalazłem w książce informacji kto jest autorem ciekawego posłowia, jest opatrzone jedynie datą. Czepiam się dlatego, że na tych końcowych kilku stronach zawarty jest klucz do zrozumienia "Zmierzchu". I nie wiem komu podziękować za ten klucz...
Ale do rzeczy. Otóż słynny legendarny japoński pisarz Dazai Osamu skradł z pamiętnika swojej kochanki znaczną część tekstu. Przepisał słowo w słowo. I to co przepisał jest moim zdaniem najlepszą częścią książki. Częścią, która została wydana w Japonii przez prawdziwą autorkę. Dazai domieszał do tego trochę bredni narkomana, szczyptę marksizmu oraz próby interpretacji nauki Jezusa. Powstała nieskładna całość, wywołująca konfuzję. Na szczęście odnalazłem też kilka ciekawych fragmentów. Mocne wrażenie sprawia pożegnalny list samobójcy Naoji'ego do siostry. Wydaje się szczery i prawdziwy. Prawdziwszy nawet, kiedy uświadomiłem sobie, że od wydania książki do samobójstwa Osamu minął niewiele ponad rok. Warte grzechu są komentarze biblijne z pozycji japońskiego lewicującego libertyna. Np. zalecenie Jezusa aby nie nadużywać wina prowadzi do wniosku, że był on (Jezus) z pewnością pijakiem i jedna butelka (wina) nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Przyznam, że nigdy wcześniej nie wyobrażałem sobie Jezusa pijącego wino z gwinta. Po takim ćwiczeniu umysłowym czuję się co najmniej weselszy :)
Skończyłem czytać książkę wczoraj i miałem zamiar napisać że jest kiepska a autor/plagiator niewart swej sławy. Jednak dzisiaj przez cały dzień wracałem do niej myślami. Coś w niej głębiej tkwi. Coś, czego nie dostrzegam z braku odpowiedniego wykształcenia i oczytania. Coś, co bardziej  wyczuwam niż potrafię sprecyzować.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Dojrzewanie miłości


Jestem bardzo zadowolony, znowu udało mi się wylicytować obraz Mariny Dubowik. Jest coś takiego w jej malunkach, że mogę przyglądać im się niemal bez końca. Znajdując coraz to nowe szczegóły. Tytuł też mi się podoba. Teraz czekam na przesyłkę.

sobota, 12 czerwca 2010

Tajinaste azul


Tym razem wybraliśmy się w okolice wulkanu Fasnia, blisko obserwatorium astronomicznego. Mieliśmy trochę szczęścia, jeszcze kwitną niebieskie żmijowce. Pogoda nad chmurami bez zarzutu. Przyjemnie...

środa, 9 czerwca 2010

Natsume Sōseki "Botchan" ("Panicz")

Książka o dorastaniu. Nie o okresie dojrzewania, trudnym okresie szczenięcym, rozterkach nastolatka. To książka opowiadająca o okresie, kiedy naprawdę stajemy się dorośli. Tym momentem jest podjęcie pierwszej pracy, pierwsze prawdziwe zetknięcie z niezrozumiałym i skomplikowanym światem dorosłych. Zadziwiające jest, jak aktualna jest ta powieść po 104 latach od jej pierwszego wydania na rynku japońskim. Inny krąg kulturowy, tysiące kilometrów, ponad sto lat...

Bohaterem jest pochodzący z Tokio 24 letni absolwent uniwersytetu, skierowany do pracy w prowincjonalnej szkole na wyspie Shikoku. Wkracza do pokoju nauczycielskiego z mentalnością uczniaka. Z miejsca nadaje kolegom przydomki: Szop, Dynia, Jeżozwierz, Czerwona Koszula, Bufon. Ci widzą w nim niedojrzałego małolata, którym łatwo manipulować. Uczniowie z kolei zauważają niedoświadczonego belfra, dobry materiał na kozła ofiarnego i przedmiot prześladowań. Botchan nie ma lekko. Trudno mu zorientować się kto jest po jego stronie, dla kogo jest tylko pionkiem w grze o wpływy i władzę w małej społeczności. Irytuje go to i zauważa że jego samego szkoła nie przygotowała do życia, ucząc uczciwości i prawdomówności. Łatwiej byłoby mu, mówi, gdyby uczono dzieci jak najlepiej kłamać. Po tym jak został niesłusznie oczerniony w miejscowej gazecie, stwierdza gorzko : prasa jest jak żółw, który gryzie ci nogę. Nie odpuści dopóki nie zechce. 
Botchan jest pełen humoru i godności osobistej. W żadnym momencie nie zdradzi swoich zasad. To czyni go godnym podziwu.

Przyznam, że wgłębiam się w tajemniczy świat japońskiej literatury z rosnącym apetytem. Natsume Sōseki wart jest zainteresowania nie tylko dlatego że jego portret znajduje się na banknocie 1000 jenów. Pisze w sposób poruszający, nie pozostawił mnie obojętnym. Z pewnością przyczyniło się do tego również znakomite tłumaczenie José Pazó Espinosy i ciekawy wstęp z rysem historycznym Andresa Ibañeza.
Już teraz mam ochotę na kolejne książki Sōsekiego.

wtorek, 8 czerwca 2010

Yiruma "River flows in you".



Szkoła muzyczna. Koncert na zakończenie roku. A. zagrał "Clocks" i wyszedł zadowolony. Mimo drobnego błędu na początku a może nawet z jego powodu, dostał głośne brawa na koniec.  W tym roku nie było tak nudno jak zwykle, powiało świeżością. Zaskoczyła mnie obecność Yirumy a właściwie jego utworu w repertuarze. Lubię ten kawałek. Zamieszczam ku pamięci w wykonaniu autora.

niedziela, 6 czerwca 2010

Piękny dzień

Dzisiejszy dzień był taki jak lubię. Spokojny, ale pełen wrażeń. Pogodny i zrównoważony. Wiele razy przyszło mi do głowy że tak właśnie może wyglądać szczęśliwy dzień. Cokolwiek to znaczy. Kładę się spać patrząc ze spokojem w przeszłość, z naiwną nadzieją w przyszłość.

środa, 2 czerwca 2010

Katherine Neville "El ocho" ("Ósemka")

Niechętnie piszę o książce która mi się nie spodobała. Nie żeby była nudna. Wprost przeciwnie, jest zbyt przesycona sensacją. Przesycona do granic nieprawdopodobieństwa. Co gorsza, przekracza te granice. Odniosłem wrażenie że autorka jawnie kpi z łatwowiernego czytelnika, przyjmującego bezkrytycznie serwowane mu niesamowitości. Uważam, że to z jej strony co najmniej niegrzeczne. Po krótkich poszukiwaniach udało mi się odnaleźć interesującą krytykę z punktu widzenia szachisty. Szach, mat!

wtorek, 1 czerwca 2010

Chris Kraus "Cztery minuty"

Dobry film wczoraj widziałem. Cztery minuty. Jak to dobrze że w necie jest recenzja na każdy niemal temat. Można też poczytać o "Czterech minutach". Jednak dużo lepiej wsłuchać się w ten film. Właśnie tak, wsłuchać się a nie obejrzeć. Do słuchania jest oczywiście muzyka, grana z kajdankami na rękach jak na plakacie obok. Oprócz muzyki słychać odgłosy z życia pani Krüger i Jenny. Wydaje się z początku że obydwie kobiety dzieli wszystko co możliwe. Zbliżają się do siebie bardzo powoli, finałowe spotkanie jest nieuchronne. Nie chcę pisać więcej. Dodam jedynie znaleziony w odchłani netu plakat wersji japońskiej. Podoba mi się.

poniedziałek, 31 maja 2010

W poszukiwaniu żmijowca (Echium wildpretii).

Sobotnie poszukiwania żmijowców zostały uwieńczone powodzeniem.


Jak co roku o tej porze, wyruszyliśmy na spotkanie tej pięknej, fascynującej rośliny.


W tak pięknych okolicznościach przyrody... I niepowtarzalnej...

Chcę ogarnąć wzrokiem jak najwięcej.

Później spojrzeć z bliska.


Z bardzo bliska...