poniedziałek, 30 lipca 2012

Jun'ichi Watanabe "Za kwietnymi polami"

Na szczęście przed przeczytaniem książki nie zajrzałem do licznych entuzjastycznych recenzji w necie. Srogo bym się lekturą zawiódł, a tak zawiodłem się normalnie i spokojnie, zgodnie z planem i zasadą nil admirari. Bo czyż istnieje japońska książka poprawnie przetłumaczona z angielskiego? Poprawnie, czyli dająca się czytać bez uczucia, że oto zaserwowano danie mocno nieświeże w imię wątpliwych oszczędności na tłumaczeniu z oryginału. Dlaczego, pytam wymachując wirtualną pięścią w stronę wydawnictwa spod znaku harpagona, nie poproszono uprzejmie któregoś z japońskojęzycznych tłumaczy o przybliżenie tekstu polskiemu czytelnikowi? Nie wierzę że ta powieść jest zła. Momentami jest nawet ciekawa, ale przyjemność czytania psują zdania dostosowane do poziomu odbioru przeciętnego trzynastolatka. Mały przykład:
- Dobrze, zgadzam się. -Arinori z przesadą, po amerykańsku wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął, zdradzając tym swą młodość. To miłe zamiast na sztywnego urzędnika ze sprawozdaniem móc tu popatrzeć czasem na coś tak ładnego - powiedział w duchu i wyrwał sobie włos z nosa.
Ginko pomyślała że podróże na Zachód mimo wszystko wywarły na niego dobry wpływ. (str.103)
O co tu chodzi? Czy na Zachodzie urzędnicy państwowi wyrywają sobie włosy z nosa w obecności petentów? A może chodzi o uśmiech, obcy zazwyczaj japońskim urzędnikom? Albo amerykańskie wzruszenie ramionami? Nie, tak naprawdę chodzi o to że urzędnik przystał na żądanie wystosowane przez Ginko Ogino. Tekst pełen jest mniejszych i większych zgrzytów, skutecznie psujących przyjemność czytania. Dodatkowo, postać Ginko jawi się bardziej antypatyczna niż heroiczna. Dobrze ilustruje tezę że suma inteligencji i wykształcenia nie oznacza życiowej mądrości, pozwala jedynie na sprawne odgrywanie wyuczonej roli. Chciałbym na koniec dodać coś pozytywnego na temat powieści Watanabe i od razu przychodzi mi na myśl że czyta się ją szybko. Szkoda że nie bezboleśnie.

piątek, 27 lipca 2012

Yuko Taniguchi "Un océano en el armario"

Yuko Taniguchi jest amerykańską poetką. Mam słabość do prozy pisanej przez poetów. Wydaje się że potrafią zawrzeć więcej treści w tekście, stworzyć nastrój, przekonać że fikcja jest faktem. Tym razem również poczułem siłę poezji w nieskomplikowanej narracji. Jest to historia opowiadana przez dwie osoby: 9 letnią Helen Johnson i brata jej japońskiej babci Ume, Hideo. Mamy rok 1975. Hideo Takagawa mieszka w Japonii, Helen w Kalifornii. Dziewczynka jest świadkiem postępującej dezintegracji  rodziny. Matka cierpi z powodu nieokreślonych problemów psychicznych. Denerwuje się bez widocznej przyczyny, zamyka dzieci na wiele godzin w szafie, opowiada im przerażające historie o duchach. Ojciec po powrocie z wojny w Wietnamie ginie w apatii. Helen próbuje szukać przyczyn takiego stanu rzeczy w historii rodziny matki. Kontaktuje się z Hideo i w towarzystwie wuja wyrusza w podróż do Japonii. Tam poznaje powikłaną i skomplikowaną przeszłość matki i babki. Czy uda jej się odnaleźć klucz do scalenia rodziny? Yuko Taniguchi wykorzystuje okazję aby przypomnieć że sprawy rzadko bywają tak proste na jakie wyglądają a najbardziej niezrozumiałe ludzkie zachowania mogą mieć proste wytłumaczenie w towarzyszących okolicznościach. Przykleić etykietę z negatywną oceną jest łatwo, trudniej odnaleźć pod tą etykietą człowieka z jego wadami i zaletami, z wolą przetrwania. Książka mi się podobała z pewnym zastrzeżeniem. Postać Helen jest mieszaniną przesadnej dla jej wieku dojrzałości i dziecięcej naiwności. Na mój gust odrobinę za mało wiarygodna.

sobota, 21 lipca 2012

Jun'ichirō Tanizaki (谷崎潤一郎) "Siete cuentos japoneses"

"Siedem japońskich opowiadań", taki niewyszukany tytuł nosi liczący 374 strony zbiorek opowiadań autorstwa Jun'ichirō Tanizakiego. Co ciekawe, tylko dwa z nich: Tatuaż (Shisei, 1909) oraz Życie Shunkin (Shunkin-shō, 1933), są wymienione w polskiej wersji Wikipedii. Trzy kolejne: Terror (Kyōfu, 1913), The Thief (Watakushi, 1921) i Aguri (Aoi hana, 1922) odnalazłem w wersji angielskiej. Dwa pozostałe: El cuento de un hombre ciego (Momoku monogatari, 1931) oraz El puente de los sueños (Yume no ukihashi, 1959) najwyraźniej są mniej znane. Jak wskazują daty, opowiadania powstawały na przestrzeni pół wieku. To co może być zapewne zaletą dla japonisty, dla mnie przedstawiało pewną trudność w odbiorze. Przestawianie się na inne tempo, inny sposób narracji. Nie czytało się łatwo. Szczególnie boleśnie zapamiętałem przebrnięcie przez Życie Shunkin. Tu właśnie najlepiej widoczna jest najbardziej charakterystyczna moim zdaniem cecha pisarstwa Tanizakiego. We wszystkich opowiadaniach króluje męczący klimat niepewności. Drobiazgowo opisywane wydarzenia są następnie podawane w wątpliwość, pojawia się inna możliwa interpretacja i chociaż autor sugeruje którą z nich uważa za najbardziej prawdopodobną, pozostawia czytelnikowi wolną ręki w kwestii wyboru prawdziwej wersji. Gdybym miał wybrać najlepsze z opowiadań, wahałbym się pomiędzy Shisei, Momoku monogatari i Yume no ukihashi ze wskazaniem na to ostatnie. Yume no ukihashi jest opowieścią młodego mężczyzny, wracającego pamięcią do czasów dzieciństwa i okresu dojrzewania. Kiedy miał około pięciu lat umiera jego matka. Dwa lata później ojciec żeni się z kobietą do złudzenia przypominającą pierwszą żonę. Macocha jest podobna nie tylko z wyglądu, ma również podobny charakter i sposób bycia. We wspomnieniach chłopca pomału dochodzi do zatarcia różnic miedzy matką i macochą.Często nie jest pewien które wydarzenia są powinien przypisać której z nich. Na to nakłada się fascynacja seksualna drugą matką, mająca jednak źródło w dalekim wspomnieniu pełnych mleka piersi pierwszej. Szczypta perwersji rozbudza uwagę, zdaje się mówić Tanizaki puszczając oko do zdezorientowanego czytelnika. To było dla mnie pierwsze spotkanie z tym autorem. Mimo że opowiadania mi się podobały, nie będę rzucał się łapczywie na inne jego książki. Nie moje klimaty.

środa, 18 lipca 2012

Tenerife w ogniu.

Niestety, po pięciu latach względnego spokoju i niewielkich pożarów powrócił wielki ogień. Spłonęło już ponad 2 tysiące hektarów lasu, ewakuowano kilka miejscowości, zmobilizowano do boju tysiące ludzi. Wygląda to wszystko dość strasznie, ale na szczęście akcja toczy się w innej części wyspy i dowiedziałem się o wszystkim z smsa z Polski:
 - Wszystko u Ciebie ok? Pożary Ci nie grożą?
Nie grożą, przynajmniej na razie, ale po czterech nocach i dniach wiadomo już że całkowite wyeliminowanie ognia będzie możliwe dopiero za kilka tygodni. Płonie Barranco Tágara na granicy Llano de Ucanca. Las ze zdjęcia poniżej, zrobionego podczas jednego z ubiegłorocznych wypadów w góry, już nie istnieje. Podobnie jak wiele innych miejsc. Płoną okolice Vilaflor, Taucho, Ifonche, Guía de Isora. Płoną lasy, wąwozy, domy, zwierzęta i dobytek. Na szczęście ludzi udało się zawczasu ewakuować. Nie wiadomo kiedy wrócą do siebie.

Przy okazji niechcący dowiaduję się interesujących reguł pożarologii praktycznej. Na przykład zasada 3x30 dotycząca czynników ryzyka rozprzestrzeniania się ognia:
1. Prędkość wiatru powyżej 30km/h (spełniony)
2. Temperatura powietrza powyżej 30ºC (spełniony - było wczoraj ponad 40)
3. Wilgotność podłoża poniżej 30 %. (spełniony - jest 6)
Krótko mówiąc sytuacja jest niekorzystna z prognozą krótko i średnioterminową negatywną :(

Na jutubie pojawiły się już rekopilacje obrazków, nie zachęcam do oglądania, wklejam  ku pamięci...




niedziela, 15 lipca 2012

ERROR 0036



Czasem dzwonimy na infolinie dużych firm, banków itp. Wydaje się że coraz trudniej jest uzyskać jakąkolwiek pomoc, połączyć się w końcu z kompetentną osobą. W Hiszpanii jest podobnie a w przyszłości może być jeszcze gorzej. I o tym właśnie jest ten film.

Po przerwie...

Przez jakiś czas nie pisałem, doczekałem się paru pytań o powody a nawet, ku niejakiemu zdziwieniu zachętę do kontynuacji. To bardzo miłe, jestem zaskoczony i dziękuję.
Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie osoba kompletnie anonimowa. Jak wiadomo, administratorzy stron posługują się mniej lub bardziej dokładnymi narzędziami do monitorowania zachowań odwiedzających. Nie jestem wyjątkiem i od wielu miesięcy obserwuję codzienne wejścia na nothing box z Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej w Warszawie. Wizyty układają się w zadziwiający constans, mimo trzymiesięcznego zastoju na blogu. Jestem pod wrażeniem. Tajemniczy/a Nieznajomy/a: jest mi niezmiernie miło z z powodu Twojej niewzruszonej stałości. Codziennie rano, od poniedziałku do piątku między 7:37 a 8:00 rzucasz okiem w kierunku pustego pudełka i z każdym dniem odnajdujesz je chłodniejszą ziejące pustką. Wyobrażam sobie że podchodzisz do biurka i palcem wskazującym lewej ręki włączasz komputer. Masz mnóstwo czasu, Windows XP uruchamia się wieki całe. Kładziesz torbę/torebkę w zwykłym miejscu i zaczynasz robić kawę. Kiedy jest gotowa (słodzisz?), siadasz z kubkiem przed monitorem. Jeszcze aktualizuje się antywirus. Jeśli nawet nie słodzisz to i tak mieszasz ulubioną łyżeczką w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Odpalasz program potrzebny Ci do pracy i starą wersję Firefoxa. Zaglądasz w kilkanaście zawsze tych samych miejsc, odpisujesz na maile i kiedy kofeina osiągnie docelowe stężenie w cytoplazmie neuronów Ośrodkowego Układu Nerwowego przechodzisz do spraw istotnych, wymagających Twojego fachowego, życzliwego zainteresowania. Mam nadzieję że nie masz mi za złe że o tym piszę, miałem ochotę sprawić Ci miłą niespodziankę. Pozdrawiam serdecznie :).

Hiromi Trio Project

W środę odbył się w audytorium w Santa Cruz genialny koncert. Nie chcę nadużywać wielkich słów, ale był naprawdę genialny. W filmiku jaki wklejam poniżej Hiromi Uehara mówi: moim celem nie jest przesłanie muzyki z palców rąk do uszu słuchaczy, chcę ją przekazać bezpośrednio z serca do ich serc. Ta sztuka jej się udaje. Od pierwszych taktów czułem się uczestnikiem niezwykłego wydarzenia. Pasja, perfekcja i improwizacja w modelowych proporcjach. Bywa że słucham jazzu, czasem muzyki klasycznej, nie należą one jednak do moich ulubionych gatunków. Ale z muzyką jest jak z jedzeniem, można zaledwie tolerować hiszpańską kuchnię i zachwycić się dobrze przyrządzonym ogonem byka. Takie przyziemne porównanie wpadło mi do głowy kiedy nie mogłem wyjść z podziwu dla wirtuozerii i klasy Hiromi. Jeśli ktoś z obecnych na sali nie znajdował się jakimś cudem w stanie ekstazy, to na pewno ją osiągnął kiedy na widowni zagrała niewyłączona komórka. Wśród publiczności dał się wyczuć nastrój dezaprobaty, nawet nie szmer niezadowolenia, rodzaj bezdźwięcznego dysonansu. Hiromi nie przerwała gry, wydawało się że może nawet nic nie zauważyła. Była w środku swojej muzyki. Ale po zaledwie 20-30 sekundach dzwonek telefonu pojawił się ponownie, tym razem wyczarowany z klawiatury fortepianu, idealnie podobny do oryginału zdawał się być odzewem, sekretnym przesłaniem tylko dla wtajemniczonych. Skończyło się na rozluźniającym śmiechu i krótkich brawach a zabrzmiało tak naturalnie jakby było od początku zaplanowane.
Piszę o Hiromi bo daje nazwę i przewodzi grupie, ale towarzyszy jej dwóch doskonałych muzyków, bez których trudno byłoby osiągnąć ten bliski ideału efekt: na gitarze basowej Anthony Jackson, na perkusji Simon Philips. Kiedy ponownie będę miał możliwość posłuchania jej na żywo, rzucę wszystko i pobiegnę do kasy po bilet. W pierwszym rzędzie.

Poniżej fragmenty wywiadu przeplatane muzyką. Nędzny erzac, ale lepszy rydz niż nic, jak mawiała moja Babcia.