poniedziałek, 31 maja 2010

W poszukiwaniu żmijowca (Echium wildpretii).

Sobotnie poszukiwania żmijowców zostały uwieńczone powodzeniem.


Jak co roku o tej porze, wyruszyliśmy na spotkanie tej pięknej, fascynującej rośliny.


W tak pięknych okolicznościach przyrody... I niepowtarzalnej...

Chcę ogarnąć wzrokiem jak najwięcej.

Później spojrzeć z bliska.


Z bardzo bliska...

piątek, 28 maja 2010

Rafael Arozarena "Mararía"

Książka napisana w latach 50 tych, wydana po raz pierwszy w 1973. Przeczytałem ją parę lat temu a teraz powróciła, otrzymana w prezencie od znajomego. "Bo ty zawsze coś czytasz", powiedział. Rafael Arozarena to autor z którego Kanaryjczycy są niezmiernie dumni a jego "Mararía" jest uważana za klasykę miejscowej prozy. To książka powstała w wyniku pobytu autora w Femés na Lanzarote. Zasłyszana historia o spotkanej tam samotnej staruszce o reputacji wiedźmy. Dziś wiedźma, w młodości piękna kobieta. Obiekt miłości i pożądania w całej okolicy. Powód zatargów, rozwodów, morderstw. Historia widziana oczyma wielu bohaterów. Powoli odsłania się obraz życia tytułowej Mararii i na równoległym planie obraz Lanzarote sprzed lat. Lanzarote, dziś atrakcja turystyczna, imponujący efekt aktywności wulkanicznej i zabiegów Cesara Manrique, była przed laty miejscem, gdzie palące słońce i sucha ziemia czyniły życie trudnym. Wyganiały mieszkańców na emigrację do Ameryki, skazywały na trudną dolę robotnika rolnego, niebezpieczną pracę rybaka. Nieliczni właściciele ziemscy wiedli nieporównywalnie łatwiejszy żywot, utrzymując się z podobnej do niewolniczej pracy innych. Książka bardzo dobrze oddaje tamtą atmosferę. Czytając czułem zapach Lanzarote, miałem przed oczami jej kolory. W uszach szum wiatru i jego słony smak na wargach. Arozarena był nie tylko pisarzem. Był poetą. To nadaje książce specjalny posmak, pozwala się w niej zatracić. Z przyjemnością wracam wspomnieniem do Lanzarote. Do tej jaką widziałem przed kilku laty i do tej jaką odkrywa Rafael Arozarena. Jak to możliwe, że ta druga jest mi bliższa?

czwartek, 27 maja 2010

czwartek, 20 maja 2010

Marihuana

Właśnie przeczytałem krótką notatkę w necie na temat możliwej legalizacji narkotyków w Holandii po najbliższych wyborach. Przyznam, że nigdy nie rozumiałem dlaczego narkotyki są nielegalne a papierosy i alkohol jak najbardziej. A właściwie dobrze to rozumiem i tylko dalekie od prawdy oficjalne tłumaczenia wzbudzają mój głęboki sprzeciw. Wydaje się, że holenderscy politycy niosą w sobie mniejszy od przeciętnego bagaż hipokryzji i wypowiadają się ostatnio tak: ...celem polityki antynarkotykowej państwa jest ochrona zdrowia obywateli, i zapobieganie przestępczości. Jeśli badania wykażą, że uda się to uzyskać poprzez legalizację narkotyków, to należy to uczynić. Utrzymywanie tabu w tej dziedzinie nie oznacza, że problem jest mniejszy - powiedziała Lea Bouwmeester, deputowana Parti Pracy. Wyjaśniła, że legalnie kupione narkotyki będą gwarantowały ich dobrą jakość. Nie będą sprzedawane nieletnim i cudzoziemcom (...) Były unijny komisarz i były minister spraw zagranicznych Holandii Frits Bolkestein stwierdził z kolei , że wprowadzony 40 lat temu zakaz dotyczący narkotyków, promuje przestępczość i jest szkodliwy dla zdrowia publicznego. Jego zdaniem, legalizacja pozwoli całkowicie zlikwidować gangi handlarzy narkotyków, odciąży sądy, a społeczeństwo będzie się czuło bezpieczniejsze. "Narkotyki nagle nie znikną tylko dlatego, że są nielegalne" - twierdzi Bolkestein, którego wsparła była minister zdrowia Els Borst z partii demokratycznej. (cytat z G.W.)
Po lekturze powyższego naszła mnie refleksja: kiedy nasi politycy uznają że celem ich działania powinna być ochrona zdrowia obywateli i zapobieganie przestępczości a decyzje podejmować będą na podstawie rzetelnych badań a nie osobistych przekonań? Obawiam się, że do momentu legalizacji marihuany w Polsce upłynie jeszcze sporo wody w Wiśle (oby bez przerwania wałów) a do tego czasu pieniądze podatników będą skutecznie marnowane przez dzielnych policjantów tropiących egzotyczne rośliny i ich niebacznych niebezpieczeństw hodowców. Jestem jednak przekonany, że pomysł holenderski zwycięży w przewidywalnej przyszłości również w naszym kraju. W przytoczonym powyżej cytacie nie podoba mi się jednak stwierdzenie o dobrej jakości narkotyku. Dobra jakość czyli co? Skutecznie zabija? Powinno się raczej mówić o standaryzacji, czyli określeniu ilości substancji aktywnej w gotowym produkcie.
Na koniec pragnę nadmienić że:
1. nie palę papierosów,
2. nie używam narkotyków,
3. alkohol piję okazjonalnie w ilościach niepowodujących upojenia,
4. wkurza mnie kiedy policja trwoni czas i środki szukając białego proszku czy jakiegoś zielska zamiast gonić prawdziwego przestępcę.

poniedziałek, 17 maja 2010

Anaïs Nin "Małe ptaszki"


Uśmiałem się szczerze czytając "Małe ptaszki". Nieco wbrew tytułowi nie jest to dzieło ornitologiczne. Raczej przywodzi na myśl metaforyczne i frywolne znaczenie rzeczownika ptaszek. Książeczka jest zbiorkiem opowiadań erotycznych, pisanych jak podaje autorka w przedmowie, dla pieniędzy i wespół z grupką zaprzyjaźnionych, przymierających głodem literatów. Dlaczego jednak się uśmiałem zamiast podniecić, co wydawałoby się bardziej na miejscu? Otóż, mimo z pozoru odważnych opisów seksualnych aktów, wypływa nieustannie historyczne tło w jakim powstały. Przykład? Inicjatywa ze strony kobiety jest przedstawiona jako zachowanie godne prostytutki, pogląd dziś tak archaiczny, że powoduje zdziwienie. Powyższe traktuję jako zalety książki. Kolejną mocna stroną są liczne zabawne porównania i metafory. Nie mogę się powstrzymać, żeby czegoś nie zacytować z pamięci: ...w końcu nadziała się na sztywny pal purytanizmu. Albo taki kwiatek opisujący kobietę promieniującą zmysłowością: ...była jak srom wywinięty na lewą stronę. A teraz już zupełnie poważnie. Bardzo przemawia mi do wyobraźni przyrównanie seksu do sztuki kulinarnej, zależność miedzy intensywnością pożądania a zapachem i smakiem odczuwanym przed, podczas i po. Najlepiej zostało to oddane w opowiadaniu "Szafran", ale pojawia się chyba we wszystkich. Jeden z pomysłów Anais zaskoczył mnie kompletnie. W opowiadaniu "Maja" malarz woli kochać się z namalowanym przez siebie obrazem śpiącej żony niż z nią samą. Właściwie nie tyle woli co nie ma wyboru, bo jedynie obraz jest w stanie doprowadzić go do wzwodu i orgazmu. Czy istnieje jakaś granica fantazji seksualnej? Wydaje się że granicę wyznacza fizjologia a dokładniej możliwości najważniejszego narządu zaangażowanego w akt miłosny. Mózgu.

piątek, 14 maja 2010

Nacho García Velilla "Que se mueran los feos"


Hiszpańska komedia jest chyba tylko w Hiszpanii znana i ceniona. A szkoda bo mają się czym pochwalić. "Smierć brzydalom" jest filmem na którym śmiałem się od początku do końca niemal bez przerwy i teraz jeszcze podśpiewuję w duchu wiodący motyw muzyczny. Opowiadanie komedii nie przekonuje mnie, więc tylko wspomnę genialnie wymyśloną i zagraną postać wiejskiego księdza. Jego zaangażowanie w codzienne życie parafian oraz bezgraniczna gotowość niesienia najbardziej nietypowej pomocy winna być stawiana za przykład studentom seminariów. Kiedy znów będę miał ochotę się zdrowo pośmiać, śmierć brzydalom!

środa, 12 maja 2010

Imiona

Bogactwo imion mają Hiszpanie nieprzebrane. Trudno je wszystkie spamiętać czego doświadczam dość często. Przykładem niech będzie ten krótki dialog:

- miałeś zadzwonić do Rigoberto
- do Ricardo - poprawiam odruchowo
- do Rodrigo - śmieje się U.
- no właśnie mówię że do Rodrigo - robię głupią minę i śmiejemy się razem.

Dzwonię do Rodrigo.

Myśliwy

Maurycy jest bardzo mądrym kotem. Wiem wiem, wszyscy właściciele kotów mówią to samo o swoich pupilkach. Ale ja mam dowód. Wczoraj wieczorem wygłosiłem mu nieco przydługie kazanie o nadmiernym obżeraniu się, fatalnych skutkach nadwagi i o tym że kot powinien być łowny. Dziś w południe U. znalazła na jego dywaniku w pokoju jaszczurkę. Martwą jaszczurkę. Bez ogona i bez głowy. Dzieci były w szkole, ja w pracy. U. nie odgryza jaszczurkom głów. Pozostaje Maurycy. Dzielny myśliwy. Siedzi teraz obok mnie i mruczy. Pakuje łapkę w klawiaturę. Ociera się o brzeg ekranu. Podejrzewam, że podczytuje to, co właśnie piszę...

sobota, 8 maja 2010

Haruki Murakami "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu"

To dla mnie przede wszystkim książka o bieganiu. O tym co się czuje, kiedy przemierza się samotnie kilometry. O czym się wtedy myśli. Jak trudno jest zachować przez lata zwyczaj codziennego zakładania szortów, koszulki i butów. I jak to wszystko jest podobne do samego życia w  czystej postaci. Murakami porównuje pracę włożoną w bieganie ze swoim pisarstwem. Pokazuje, że sukces uzależniony jest głównie od ilości pracy włożonej w jego osiągnięcie. Bardzo się cieszę, że wybrał bliskie mi bieganie i triatlon a nie np. klejenie modeli samolotów z zapałek, albo robienie tortów. Ważna jest jednak idea, znana od dawna dzięki ludowej mądrości (bez pracy nie ma kołaczy, kto rano wstaje temu Pan Bóg daje). Idea chyba nieco zapomniana w dzisiejszym świecie ułatwień, wynalazków, dróg na skróty. Murakami mówi do mnie tak: chcesz odnieść sukces za 20 lat? Zacznij dzisiaj na niego pracować, pracuj codziennie, nie poddawaj się. Obiecuję że będzie ciężko, ale tylko wytrwałość prowadzi do celu. Naprawdę z przyjemnością czytałem drobne migawki z życia biegacza. Wybór odpowiednich butów. Atmosfera na starcie i na mecie. Uczucie lekkości do 30 km podczas maratonu i niezrozumiały całkowity brak sił (słynna ściana) pod koniec biegu. Uśmiałem się czytając o jego przygodach w triatlonie, przypominając sobie jak wszyscy przed startem plują do okularów żeby nie zaparowały, liczne kopniaki jakie otrzymałem w wodzie, miękkie nogi po wyjściu z jeziora i sztywne dla odmiany po zejściu z roweru. Przyjacielska atmosfera na trasie. I oczywiście olbrzymia satysfakcja po zakończeniu zawodów...
Tak, tym razem w Murakamim mało było Murakamiego. Więcej czegoś innego. I myślę że dla każdego czytelnika tym "czymś innym" jest coś zupełnie innego...

niedziela, 2 maja 2010

...Wokół góry, góry i góry
I całe moje życie w górach
Ileż piękniej drozdy leśne śpiewają
Niż śpiewak płatny na chórach...
(J. Harasymowicz)

Piękna niedziela :)