sobota, 14 maja 2011

"Norwegian Wood" - znowu to samo - książka była lepsza. Dużo lepsza.




Mógłbym się chyba poczuć wyróżniony, w środę obejrzałem "Norwegian Wood". Poszedłem do kina podekscytowany perspektywą wielkiej emocjonalnej uczty.  Jednak czuję się dużo bardziej zawiedziony niż wyróżniony. Piękna książka została zbeszczeszczona. Tak, nie waham się użyć tego słowa. Powiem więcej, została zbrukana, zmarnowana, sponiewierana a co najgorsze ukazana jako bezmiernie nudna. Obraz utrzymano w konwencji radzieckiego filmu obyczajowego z lat 60 tych XX wieku. Nuda. Rozwlekłość. Gdzie się podział Komandos? Gdzie pobudka i wciąganie flagi? Nuda. Brak fabuły. Dla osoby nie znającej książki całość kompletnie niezrozumiała. Nuda. Dlaczego reżyser postanowił zepsuć tak piękną historię pewnie nigdy się nie dowiemy. Za coś takiego powinien siedzieć.  Może Murakami skrzywdził go w przeszłości i mamy do czynienia z bezwzględnym odwetem godnym Edmunda Dantesa? Przyjmując taką hipotezę roboczą muszę przyznać że zemsta była sroga. Zaprawdę, jeśli ktoś zechce rozpocząć znajomość dzieł Harukiego od pójścia do kina, nigdy w życiu nie sięgnie po żadną z jego książek. Aby uczciwie przedstawić moje wrażenia, nie mogę przemilczeć nielicznych dobrych stron filmu. Pozytywnymi bohaterami są w wymienionej  kolejności:

1. japońska przyroda - ach te zielone lasy, falujące trawy, spienione bałwany bijące w skaliste wybrzeże,
2. uroda aktorek - Naoko i Midori - tak różne a każda na swój sposób urzekająca, oraz
3. tytułowa piosenka The Beatles.

To jednak za mało aby ocenić film w całości pozytywnie. U mnie ma niedostateczny z małym plusikiem za aspekt wizualny.
Pewnie każdy szanujący się murakaminofil będzie chciał wyrobić sobie własne zdanie na temat adaptacji "Norwegian Wood". Nic w tym dziwnego, jednak moim zdaniem wystarczy obejrzeć zwiastun a potem zaszyć się gdzieś z wiadomą książką i przeżyć to jeszcze raz. Tak właśnie mam zamiar uczynić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz