piątek, 24 lutego 2012

Steve McQueen "Shame"

Odebrałem "Shame" jako skrajnie niejednorodny obraz. Wiadomo że prawie zawsze można odnaleźć różne warstwy w dziele filmowym, jednak świadomość ich istnienia pojawia się post factum, po seansie. Tym razem już podczas oglądania widziałem dwa różne filmy, ostro oddzielone od siebie jak dwa niemożliwe do zmieszania płyny, w butelce z bezbarwnego szkła. Od strony realizatorskiej doznałem nieomal fizycznej rozkoszy. Oświetlenie, praca kamery, zbliżenia i plany perfekcyjnie tworzą zamierzony nastrój, od początku wprowadzają widza w sam środek życia bohatera. Dobrze dobrana muzyka potęguje efekt. Powstaje wrażenie oglądania świetnego filmu. Moim zdaniem to wrażenie jest złudne i powierzchowne. Za więcej niż przyzwoitym warsztatem filmowym nie kryje się nic albo prawie nic. Nie ma ciekawej historii, oryginalnego przesłania. Innymi słowy król jest nagi. W drugiej warstwie widzę banalną opowieść o uzależnieniu. Pomysł na uzależnienie od seksu a nie od alkoholu, hazardu czy zakupów ma dodać atrakcyjności obrazowi i do pewnego stopnia reżyser osiąga ten cel. Przyznaję że wolę oglądać sceny łóżkowe niż na przykład grubasa objadającego się hamburgerami albo pijaka z butelczyną za pazuchą. Nie zmienia to faktu, że mechanizm nałogu jest identyczny a los nałogowca tak tragicznie przewidywalny że aż nudny. Poza tym nie lubię aktorstwa Fassbendera. Z drugiej (a nawet trzeciej) strony, okoliczność wyjścia z kina z mieszanymi uczuciami godna jest odnotowania. Zatem odnotowuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz